1 listopada to tradycyjnie okazja do wspomnień tych, którzy odeszli i których nam dotkliwie brakuje. Bo „wspomnienia się nigdy nie starzeją”, a klisze pamięci pozostaną na zawsze pełne barw. To moje dzisiejsze wspomnienie to zatem nie tylko spłata pewnego długu wdzięczności, ale i niezgrabna próba określenia, jak ważną postacią okazał się w moim prywatnym życiu Franciszek Walicki, bo jemu chcę poświęcić ten tekst. Minął już ponad rok od jego śmierci, a ja wciąż żałuję, że nie zdążyłem mu tego wszystkiego za życia powiedzieć. Człowiek zawsze myśli, że jest jeszcze czas na takie osobiste zwierzenia i wyznania, zwłaszcza skierowane do osób bliskich i zawsze się z nimi spóźnia. I posłużę się tu niefrasobliwie parafrazą złotej myśli Kubusia Puchatka – im częściej dziś o Franku myślę, tym bardziej go nie ma… Ten brak jest z pewnością wyjątkowo dotkliwy dla wszystkich, którzy Franka znali i kochali.
O kimś takim, jak Franciszek Walicki mówi się bowiem zazwyczaj górnolotnie: Mistrz. Mentor, Nauczyciel. Symbol epoki. Człowiek – instytucja. Człowiek – legenda. Ale to przecież tylko słowa, które w żaden sposób nie są w stanie oddać fenomenu tak barwnej i wielowymiarowej postaci, wyjątkowo ważnej dla kilku generacji Polaków. I która miała na ich życie, podobnie jak na moje, tak ogromny wpływ.
Franciszek Walicki łączył odmienne gusty i gatunki muzyczne, łączył różne światy i pokolenia. Dostrzegał więcej, niż inni i patrzył dalej, niż oni. Bo był wizjonerem. W końcu dokonał też rzeczy – wydawałoby się niemożliwej – skutecznie połączył nierozerwalnymi muzycznymi więzami Gdynię, Gdańsk i Sopot, które okazały się najpierw miejscem odrodzenia polskiego jazzu, a później kolebką rodzimego rock’n’rolla, a właściwie mocnego uderzenia, czy też big-beatu. Te dwa ostatnie określenia też są oczywiście jego autorstwa.
Nigdy się nie dowiemy, jak wyglądałaby historia polskiego rocka, gdyby nie pojawił się przy jego narodzinach Walicki, ale na pewno był on mężem opatrznościowym dla zbuntowanych chłopców i dziewcząt spod znaku elektrycznych gitar. Rozumiał i kochał ich wszystkich, jak ojciec swoje niesforne dzieci. Przywołam tylko niektórych z tych, którzy też już – niestety - odeszli, a byli Frankowi wyjątkowo bliscy. Bogusław Wyrobek, Krzysztof Klenczon, Janusz Popławski, Ada Rusowicz, Tadeusz Nalepa, Mira Kubasińska, Czesław Niemen. I wielu, wielu innych, z którymi – jestem pewien – już zdążył się poumawiać na kolejne koncertowe odsłony „Old Rock Meeting”.
Podczas ostatniego pożegnania na gdyńskim cmentarzu mówiłem wtedy i powtórzę raz jeszcze, zdając sobie sprawę, że to tylko banalne słowa, które w żaden sposób nie oddadzą moich prawdziwych uczuć: Franku, dziękuję Ci za wszystko, czym mnie i innych obdarzyłeś. Dziękuję za wszystko i w imieniu wszystkich, którym pozostawiłeś fragment samego siebie – w postaci piosenek, koncertów, wspomnień, zdjęć, rozmów, książek, tekstów, obecności. Do zobaczenia „na drugim brzegu tęczy”!
Wojciech Fułek
PS. Nie bójmy się mówić innym, jak ważni są dla nas. Póki jeszcze jest na to czas.
- 10/11/2016 14:52 - Akapit wydawcy: Sobota w Sopocie - środa w Nowym Jorku
- 10/11/2016 14:49 - Drogi do Niepodległej Rzeczpospolitej
- 04/11/2016 17:32 - Latarką w półmrok: Konsumenci sprawiedliwości
- 04/11/2016 17:30 - Sopockie co nieco: Sąd sądem, a sprawiedliwość…
- 27/10/2016 18:09 - Akapit wydawcy: Powonienie Karnowskiego
- 24/10/2016 21:34 - Akapit wydawcy: Igraszki Adamowicza
- 24/10/2016 21:32 - Sopockie co nieco: Mocne uderzenie
- 20/10/2016 08:21 - Budyń z sokiem malinowym: Pawłowicz za Pawlaka
- 14/10/2016 18:32 - Akapit wydawcy: Nasypy pod deszczem
- 14/10/2016 18:29 - Sopockie co nieco: Kto mnie gryzie?