Był człowiekiem słowa – i to słowa używanego w sposób najpiękniejszy: nie dla siebie, lecz dla innych. Od studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim, przez wieloletnią pracę w Radiu Gdańsk i „Gazecie Gdańskiej”, którą współtworzył, aż po niezliczone felietony, recenzje i artykuły – Staszek Seyfried konsekwentnie budował swoją opowieść o świecie. Opowieść, która wyrastała z Trójmiasta, ale siłą swojego oddziaływania sięgała daleko poza jego granice.
Zawsze szeroki w zainteresowaniach, niezwykle wrażliwy na sztukę, dzięki dodatkowym studiom w krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego na kierunku „Rynek Sztuki i Antyków”, wchodził w świat krytyki artystycznej z naturalną swobodą. Miał dar prostego tłumaczenia rzeczy trudnych, wyjaśniania zawiłości historii sztuki w sposób zrozumiały i przystępny. Na wernisażach, w galeriach, wśród obrazów i rzeźb stawał się przewodnikiem – prowadził słuchaczy tak, aby każdy mógł odnaleźć w sztuce cząstkę dla siebie. Był kuratorem wielu wystaw i współtwórcą licznych inicjatyw kulturalnych, animatorem życia artystycznego Gdańska, Sopotu i Gdyni.
Mariusz Hoffman i kurator wystawy Stanisław Seyfried na wernisażu wystawy „Plakat malowany poezją”
Był patriotą – w sensie najbliższym, codziennym. Kochającym swoją Oliwę, oddanym Gdańskowi, całemu Pomorzu i jego mieszkańcom. W swoich tekstach pisał o historii regionu, o miejscach, które stały się bolesnymi punktami pamięci: Stutthofie, Piaśnicy, Westerplatte, Poczcie Polskiej. Potrafił zadawać pytania, których nikt nie odważył się wypowiedzieć głośno. „Wiesz, nadal zastanawiam się, dlaczego oni to robili…” – powiedział kiedyś, stojąc przy krematorium w Stutthofie. To zdanie zostało w pamięci wielu jego rozmówców. Ukazywało Staszka jako głęboko empatycznego humanistę, człowieka kochającego ludzi, ale bezradnego wobec bezmiaru zła, jakie przynosi miniona historia.
Jego pasją była nie tylko sztuka, ale także właśnie historia. Znał ją w sposób szczególny, łącząc wrażliwość reportera z dociekliwością badacza archiwów. Pisał o Polakach Gdańskich w czasach Wolnego Miasta, o losach sportowego klubu Gedania, o martyrologii więźniów Stutthofu czy ofiar Piaśnicy. Umiał nadać wydarzeniom głębię i wymiar osobisty, tak aby czytelnik czuł, że to nie są anonimowe fakty, lecz żywe ludzkie losy. Jego artykuły o obozie w Stutthofie wyróżniała bolesna prostota – świadome ograniczenie retoryki, które potęgowało siłę przekazu.
Był erudytą, ale nade wszystko – człowiekiem ciekawym ludzi i ich spraw. Siadał do rozmowy niezależnie od różnic poglądów, byle po drugiej stronie była uczciwość i dobra wola. Chętnie przeprowadzał rozmowy i wywiady z ludźmi kultury, bo chciał wiedzieć i czuł potrzebę dzielenia się wiedzą z innymi. W świecie coraz bardziej hałaśliwym i powierzchownym pozostał wierny tradycyjnemu humanizmowi: wierze, że słowo ma sens tylko wtedy, gdy otwiera drogę do drugiego człowieka.
Stanisław Seyfried i Mieto Olszewski na wernisażu wystawy w Galerii Zaułek
fot. Wojciech Erazm Felcyn
Staszek Seyfried znał i przyjaźnił się z wieloma postaciami świata kultury Wybrzeża. Miał przyjaciół wśród artystów, poetów i dziennikarzy. Potrafił łączyć ludzi i środowiska, stwarzając przestrzeń dialogu. Był obecny przy otwarciach wystaw, spotkaniach literackich, dyskusjach o tożsamości Gdańska. Wnosił tam spokój, kulturę słowa i umiejętność słuchania – cechy coraz rzadsze, a tak bardzo potrzebne. Kochał zwierzęta i swojego wiernego psa Georga. Powtarzając za Dostojewskim znawcą ludzkiej duszy: człowiek, który kocha zwierzęta, nie może być złym człowiekiem.
Żałoba po nim nie sprowadza się do utraty redaktora, felietonisty czy kuratora wystaw. To strata osobowości, która nadawała ton, kształtowała debatę publiczną i budowała mosty między ludźmi. W czasach Internetu i przyspieszenia sam wybierał drogę detektywa archiwów – cierpliwie odsłaniał sensy zakryte, by je wydobywać i dzielić się nimi z czytelnikami. Nigdy dla próżności, zawsze dla wspólnego dobra.
Stanisław Seyfried na wernisażu wystawy „Dwa Żywioły - góry i morze”
Staszek odszedł, ale pozostaje jego pamięć, jego głos spokojny, ciepły, wyważony. Ten, który sprawiał, że rozmowa przy cappuccino stawała się czymś więcej niż wymianą zdań – była doświadczeniem sensu. Jego wrażliwość na sztukę i ludzi pozwalała mu odkrywać dla innych światy, o których istnieniu bez niego nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Dlatego tak trudno pogodzić się z jego odejściem – bo wraz z nim ubyło nie tylko człowieka, lecz także pewien sposób patrzenia na życie, który czynił nas wszystkich bogatszymi.
Mariusz Hoffman
- 27/06/2025 16:37 - Hierofonia w sztuce
- 30/04/2025 22:06 - Z jazzowej półki: Dziki geniusz – Charles Mingus
- 13/04/2025 18:00 - Magdalena Heyda-Usarewicz
- 05/04/2025 07:53 - Z jazzowej półki: Nonszalancki Argentyńczyk
- 26/03/2025 19:55 - Zachować boskość - Wojciech Sęczawa