Jestem aktywnym samorządowcem od roku 1990. Nigdy nie należałem do żadnej partii – mimo wielokrotnych zachęt i namów. 25 lat, spędzone w sopockim samorządzie to dla mnie – z jednej strony – fantastyczna przygoda, związana z codzienną pracą na rzecz mojego rodzinnego miasta, z drugiej zaś – pole nieustających obserwacji i niezbyt w końcu optymistycznych konstatacji. Zawłaszczenie samorządów przez polityków, będących zakładnikami macierzystych partii oraz skrajne upartyjnienie samorządowych struktur i mechanizmów – to niestety codzienność wielu polskich miast i gmin. To również grzech pierworodny lokalnej demokracji, oddanej na pastwę wielkiej polityki. Gdyby na początku tej drogi wbudowano w tworzony od podstaw nowy system pewne mechanizmy obronne, dziś samorządy byłyby na pewno znacznie zdrowsze i mniej podatne na wszelkie deformacje. Jednym z takich mechanizmów powinna być zdecydowanie kadencyjność samorządowych władz. I to zarówno na poziomie prezydentów, burmistrzów czy wójtów, jak i na poziomie zwykłych radnych. Wprowadzenie limitu np. dwóch kadencji, rozszerzonych do 5 lat dla prezydentów, a np. 3-4 kadencji dla radnych pozwoliłoby na stałą wymianę pokoleniową, dopływ nowej energii i pomysłów oraz stworzyłoby naturalną barierę, chroniącą lokalną społeczność przed nieuchronną siecią wzajemnych uzależnień i „układów”. I piszę te słowa z pełną świadomością, że decyzja taka wykluczyłaby możliwość ponownego kandydowania wielu aktywnym, zasłużonymi działaczom samorządowym. Taka byłaby jednak cena większej przejrzystości, jawności i uzdrowienia samorządu z wielu bolączek oraz wynaturzeń. Bo czyż nie jest pewnym nieporozumieniem, że swoje funkcje - znacznie obniżając standardy życia publicznego – pełnią osoby z prokuratorskimi zarzutami? Tak jest w przypadku nie tylko mojego rodzinnego Sopotu, ale i sąsiedniego Gdańska. W obydwu przypadkach stwierdzono, że prezydenci tych miast prawo naruszyli, ale widocznie im wolno więcej. Gdyby szeregowy obywatel zapomniał wpisać cokolwiek do swojej deklaracji podatkowej czy majątkowej (jak zdarzyło się to włodarzowi Gdańska), zostałby natychmiast surowo i przykładnie ukarany. Gdyby zaświadczył nieprawdę w oficjalnych dokumentach przetargowych (jak zdarzyło się w Sopocie) – na pewno nie uniknąłby kary. Ale widocznie – nawet wobec prawa – są równi i równiejsi. A „bezradni radni” mogą się tylko temu biernie przyglądać. Dla mnie takie sytuacje, ja te opisane w Gdańsku czy Sopocie, świadczą z jednej strony praktycznie o bezkarności samorządowych urzędników, nawet w sytuacji złamania prawa, z drugiej zaś dają smutne świadectwo mentalności części gdańskich i sopockich radnych, którzy bezkrytycznie popierają „swojego” prezydenta, nie widząc niczego nagannego w takich zachowaniach i bagatelizując prokuratorskie zarzuty. Dla mnie prawo musi być równe wobec wszystkich, niezależnie od ich przynależności partyjnej czy zajmowanego stanowiska, a opisywane wyżej przypadki prezydentów Gdańska i Sopotu powinny w praktyce dyskwalifikować urzędników każdego szczebla.
Kadencyjność nie zapobiegłaby oczywiście takim sytuacjom, ja te opisane powyżej, ale skutecznie ustawiłaby granicę 2 kolejnych kadencji – z pełną świadomością, że po tych latach dotychczas pełniący funkcje prezydentów, burmistrzów czy wójtów musieliby się odnaleźć w innych realiach zawodowych. Ale jestem przekonany, ż perspektywa 8- 10 lat na tym stanowisku jest zupełnie wystarczająca do realizacji własnych pomysłów, a wprowadzenie takich zmian miałoby w dłuższej perspektywie zdecydowanie pozytywny wpływ na lokalną społeczność.
„Nie potrafiliśmy konsekwentnie przeprowadzić granicy pomiędzy stanowiskami politycznymi, a administracyjnymi, między stanowiskami z wyboru, a stanowiskami obsadzanymi na mocy kontraktów. A ta granica jest istotą demokracji” – stwierdził tuż przed swoją śmiercią, bijąc się we własne piersi, jeden z twórców reformy samorządowej sprzed ćwierćwiecza, prof. Jerzy Regulski. Profesor słusznie uważał, że prezydent – zgodnie z duchem samorządu – powinien by organem wykonawczym podległym radzie. Stwierdza też, że „dzisiaj rady sprawują taką kontrolę w bardzo ograniczony sposób i możliwości odwołania prezydenta przez radę są iluzoryczne”.
Zmiany w polskim samorządzie są - moim zdaniem - wręcz niezbędne, choćby w związku z uaktywnieniem się ruchów obywatelskich. Należałoby je jednak zacząć od wprowadzenia kadencyjności, i to nie tylko na poziomie prezydentów i radnych, ale również w strukturach parlamentarnych. Tylko który z partyjnych posłów zagłosuje nad takim rozwiązaniem, skoro dla większości z nich jest to zajęcie zawodowe?
Wojciech Fułek
- 18/08/2016 13:03 - Sopockie co nieco: „Przyszłością Sopotu jest jego przeszłość”?
- 16/08/2016 18:51 - Latarką w półmrok: Strupy Struka
- 11/08/2016 17:08 - Sopockie co nieco: Vox populi, vox dei?
- 11/08/2016 17:04 - Akapit wydawcy: Zapach pieniędzy
- 30/07/2016 11:22 - Akapit wydawcy: Wolne media Gdańsk
- 21/07/2016 18:05 - Latarką w półmrok: Adamowicz chroni Adamowicza
- 19/07/2016 12:37 - Sopockie co nieco: Co się stało z naszą klasą?
- 19/07/2016 12:27 - Okiem Borowczaka: Rządy służb
- 05/07/2016 19:08 - Sopockie co nieco: Goły i wesoły?
- 30/06/2016 20:12 - Akapit wydawcy: 9 złotych długu