Oni są nienormalni. Po pierwsze zagrali koncert w miejscu, które z koncertami nic wspólnego nie ma, czyli w siedzibie IKM. Po drugie nie było żadnej wielkiej promocji - po prostu chcieli zagrać kameralny koncert. Po trzecie zrobili taką demolkę, że publiczność poszła w pogo. Można? Można. To była prawdziwa muzyczna uczta.
- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - mówił na początku koncertu Wojtek Mazolewski. Faktycznie, po muzykach Pink Freud było widać jak fantastycznie czują się w kameralnej przestrzeni i jak wielką sprawia im to frajdę. Zresztą takie koncerty są o wiele lepsze od tych stadionowych. Jest inny klimat, inna chemia między publicznością a wykonawcą. Jest w tym po prostu jakaś magia - wszystko tworzy jedną całość, padają bariery. Ot, na jakim innym koncercie Wojtek mógłby dać do potrzymania swój bas komuś z publiczności, bo chciał ściągnąć kamizelkę? Na pewno nie na żadnym dużym.
Kiedy się patrzy na Freudów grających na scenie odnosi się wrażenie, że albo biorą jakieś mega dobre dragi, albo w ich żyłach płynie kokaina. To jest wręcz niemożliwe. Nieustająca energia. Wojtek Mazolewski szalejący, skaczący i zachowujący się jak rasowy metalowiec, nieprzebrana pojemność płuc Karola Goli i Adama Barona, no i ten pająk za bębnami, Rafał Klimczuk. Facet gra jakby miał osiem rąk.
Zaczęli spokojnie, od "Konichiwa". Później przyszedł czas na "Bourbon", który w oryginale był zagrany może z minutę, a później został przearanżowany. W ogóle cały koncert był niczym lawina. Rozkręcał się z każdym kolejnym utworem. Fantastyczny medley z kolumbijskimi rytmami, "All Along The Watchtower" Hendrixa (!) i fenomenalnie zagrany "G-Spot", przy którym publiczność już kompletnie oddała się we władanie zespołu i nuciła linię melodyczną. Pink Freud zagrali jeszcze kilka utworów, zeszli ze sceny, ale ponad setka osób nawet nie myślała o tym, żeby wychodzić z siedziby Instytutu Kultury Miejskiej. Był bis. - Serio tego chcecie? Ok, ale macie tu zrobić rozpierdol! - rzucił Mazolewski.
Jak poprosił, tak się stało. Już nawet nie pamiętam co zagrali, bo właśnie był taki rozpierdol. Publiczność zatraciła się w muzyce, a najbardziej ruchliwi poszli w pogo. Coś niesamowitego. To był świetny koncert. Aż szkoda, że Pink Freud tak rzadko bywają w swoim rodzinnym Gdańsku. Ten zespół to fenomen. Aż niemożliwe, żeby w taki sposób podchodzić do muzyki jazzowej. W ogóle ten zespół to taki Behemoth polskiego jazzu (w sumie coś w tym jest, bo nawet Adam Darski pojawił się na koncercie), który jest znany praktycznie na całym świecie, a w Ameryce Południowej są uważani niemal za bogów muzyki.
Bardzo miło było się znaleźć na tym kameralnym koncercie z tą grupką ludzi, której udało się kupić bilety i która była absolutnie świadomym odbiorcą tego, co płynęło ze sceny.
Patryk Gochniewski
- 14/10/2014 11:41 - Behemoth znaczy wielki
- 11/10/2014 16:45 - Behemoth kończy trasę w Gdańsku
- 04/10/2014 12:19 - Podróż przez mgłę aż po horyzont dźwięku - niesamowity koncert Trentemollera
- 02/10/2014 11:10 - Trentemoller z zespołem zagra w B90
- 09/09/2014 20:43 - Tam każdy był dla muzyki. Podsumowanie Soundrive Fest
- 03/09/2014 14:32 - Soundrive Fest - święto muzyki alternatywnej
- 01/09/2014 17:12 - Dub FX: Nie czuję się prorokiem
- 30/08/2014 11:44 - Rusza sprzedaż karnetów na Open'er Festival 2015
- 28/08/2014 12:56 - Dub FX, czyli głos bez granic
- 20/08/2014 10:59 - Justin Timberlake - król popu XXI wieku