„Kapitan własnej duszy" to tytuł filmu dokumentalnego autorstwa Michała Dąbrowskiego, byłego dziennikarza gdańskiego oddziału TVP. Realizacja tego filmu, ukazującego postać kpt. ż. w. Karola Olgierda Borchardta, trwała przez wiele lat, a dokładnie od 1974 roku i dopiero niedawno temu została ukończona.
Pokaz filmu odbył się w Filii nr 29 Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej przy ul. Obrońców Wybrzeża 2 na Przymorzu. Było to już kolejne spotkanie w ramach cyklu „Morskie opowieści”, organizowanym przez Stowarzyszenie Dobre Wiadomości.
Rekomendując film, jego twórca powiedział, że tytuł jest sentencją postawy moralnej Borchardta, który jako maksymę życiową wielokroć powtarzał, że chcąc być kapitanem na statku, sam musisz wzorowo prowadzić się przez całe własne życie - czyli być kapitanem własnej duszy.
- Był to człowiek wielki zarówno posturą jak i charakterem, czyli doskonały wzór do naśladowania. Był nie do powielenia, stwierdził Dąbrowski.
- Kiedy się po raz pierwszy spotkałem kapitana w domu na Kamiennej Górze w Gdyni w 1975 roku, miał już 70 lat. Proszę sobie wyobrazić, że w tym filmie mamy takie ujęcia, jak stoi on prężnie na głowie, umiejętnie podparty na przedramionach. Uznawał to za ćwiczenia jogi pozwalające w doskonały sposób zregenerować siły, dotlenić organizm. Jak czuł się zmęczony, to sobie stawał na głowie i po 10 minutach nabierał wigoru i kontynuował pracę.
Po 40-minutowej projekcji filmu rozpoczęła się dyskusja. Michał Dąbrowski stwierdził, że polscy żeglarze i miłośnicy morza uznają za kultową książkę Borchardta pt. „Znaczy Kapitan”, zawierającą 37 opowiadań. Wielokrotnie nagradzana, weszła też na stałe do kanonu krajowej literatury marynistycznej. Jej tytułowym bohaterem jest kpt. Mamert Stankiewicz, a swój przydomek „Znaczy Kapitan” zawdzięcza temu, że każdą wypowiedź rozpoczynał od słowa „znaczy”.
Trzymając w dłoniach nieco podniszczoną książkę pt. „Znaczy Kapitan”, cofnął się nieco w czasie Michał Dąbrowski (na zdjęciu z Anną Wojtunik, sekretarz Stowarzyszenia Agroturystycznego Alvik z Dębogórza. - "...Tak prawdę powiedziawszy, to właśnie ta książka zainspirowała mnie do zrobienia filmu o jej autorze. Było to w 1964 roku, kiedy z Leszna przyjechał do nas do Trójmiasta mój dziadek ze strony mamy. W prezencie przywiózł mi drugie wydanie książki pt. „Znaczy Kapitan”. Zacząłem ją czytać, ale początek był o jakiś Indianach, a nie o morzu. I mnie to zniechęciło. Po jakimś czasie, otworzyłem ją nie na początku, lecz gdzieś w środka. No i mnie pochłonęła tak mocno, że postanowiłem swoje dalsze życie związać z morzem. W 1966 roku zdawałem do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. Chciałem zostać marynarzem, ale jednocześnie i filmowcem. Moje koleje życiowe ukierunkowały się za tym drugim, ale sentyment do morza pozostał..."
- Mieliśmy duże problemy przy kręceniu tego dokumentu. Wówczas szefem redakcji filmu dokumentalnego w telewizji był Mariusz Walter. Musiało to wyglądać strasznie i śmiesznie bowiem po całym niemal dniu okupacji jego sekretariatu został dosłownie przeze mnie przymuszony, aby dał zgodę na podjęcie tej tematyki i zarazem jej realizacji. Było to wtedy tak spore osiągnięcie, że cho, cho.... Taśma filmowa w małym pudełku tak zwana trzydziestka, czyli 30-metrowa kolorowa, kosztowała 5 dolarów. Na polskim rynku wtedy nie było jeszcze takich taśm. Miałem 28 lat jak poznałem Borchardta. Początkowo się go bałem. Dopiero po bliższym zetknięciu z Borchardtem zauważyłem, że ten wielki człowiek, ma gołębie serce i wyjątkową łagodność. Był wyjątkowo uzdolniony. Władał pięcioma językami, rzeźbił, malował, grał na instrumentach i śpiewał. A romanse Wertyńskiego potrafił śpiewać jak mało kto. Do tego wszystkiego został pisarzem, chociaż pisanie szło mu wyjątkowo ciężko. Pamiętać też trzeba o tym, że po katastrofie na statku „Piłsudski" przez ponad osiem miesięcy nie zmrużył oka.
W 1974 roku Gdynia była gospodarzem operacji żagiel, w dwa lata po wspaniałym zwycięstwie "Daru Pomorza" w poprzedniej edycji. Nasze władze nie wiedziały jak temu sprostać. Ale jako kraj socjalistyczny nieźle zdaliśmy ten egzamin. Wtedy to próbowałem na „Darze Pomorza" nakręcić sekwencje filmowe z Borchardtem. Proszę sobie wyobrazić, że zgody na to nie wydał ówczesny komendant flagowego żaglowca Kazimierz Jurkiewicz. Bardzo mnie to zdziwiło. Na szczęście taką zgodę otrzymałem od kapitana innego radzieckiego żaglowca "Towariszcz". Jest to trzymasztowy bark zbudowany w 1933 r. w Niemczech, w tej samej stoczni gdzie zbudowano "Dar Pomorza". Jest więc podobny do naszej białej fregaty, która cumując w Gdyni pełni obecnie rolę statku muzeum.
- W tamtych czasach - jak mówił Dąbrowski - sprzęt operatora filmowego przypominał wielką armatę. W ekipie było kilka osób, dźwiękowiec, oświetleniowiec, kamerzysta, kierowca. Na reflektory o dużych żarówkach mówiliśmy "cyce". No i z taką ekipą 6-osobową i ciężkim sprzętem taszczyliśmy się wielokrotnie do kapitańskiego mieszkania nazywanym "siódmym niebem".
Mieszkanie to Borchardt otrzymał przypadkowo od kolegi z Wilna, kiedy po powrocie z Anglii w 1945 roku nie miał gdzie mieszkać. Nie miał też pracy. Był na liście osób podejrzanych, bo wrócił z Zachodu, co prawda nie został aresztowany jak inni, ale miał zakaz pracy, zwłaszcza na morzu.
To spotkanie bardzo zaintrygowało siedzącego w głębi sali młodego człowieka, który ze zdziwieniem głośno zapytał: - To można było mieć zakaz pracy? I zakaz pływania?
- Ano można było mieć, odparł Michał Dąbrowski. Taki zakaz miało wielu ludzi morza, którzy wrócili po wojnie do kraju. To i tak dobrze, że nie został aresztowany, lecz do października 1956 roku nie miał szans, aby pływać na statkach. Przed przyjazdem do Polski przez dwa lata - dzięki koledze - pływał jako pilot na Amazonce. Lecz kontrakt się skończył, a w kraju czekała na niego matka. Przypłynął na "Batorym" jako pierwszy oficer i to był praktycznie koniec jego pływania. Borchardt kochał ludzi i dlatego wyjątkowo sprawdził się jako pedagog i wykładowca w
Szkole Morskiej, wykładając przedmioty z dziedziny nawigacji.
Lecz kręcenie filmu z nim było wyjątkowo ciężkie, bowiem miał on ogromne poczucie wartości przekazu w którym uczestniczy. Podczas kręceń filmowych bardzo się jednak rozgadywał. Jak zobaczył, że kamera została wyłączona, zaraz się denerwował. Dopytywał, czy czegoś niewłaściwego nie powiedział. Musieliśmy zasłaniać czerwone światełko w kamerze, aby nie widział kiedy kamera była wyłączana, bo zbyt często odchodził od tematu. Miał też pretensje, jak kamerzysta nie patrzał w wziernik kamery bowiem dla niego był to znak, że kamera też nie pracuje. Zaraz dopytał, dlaczego? No i jak mu wytłumaczyć, żeby „nie chodził po krzakach", jak się to mówi w naszym filmowym żargonie. Zawsze nas „borchardystów" zadziwiał fakt, co taki człowiek z maturą i władający kilkoma językami, robił w szkole dla...no powiedzmy ludzi z gminu. Otwarta 17 czerwca 1920 roku Szkoła Morska w Tczewie była wtedy szkołą dla biedaków. Dawała ona mieszkanie, wyżywienie, mundur. Przychodzili do niej ludzie młodzi, których rodziców nie stać było na dalszą naukę. Trzeba było ich uczyć niemal wszystkiego, począwszy od jedzenia i kulturalnego zachowania. Z upływem lat pracy jako pedagog, Borchardt miał już później do swoich uczniów iście ojcowskie podejście. Nie krzyczał, nie stosował surowych kar. Dwój nie stawiał, bowiem jak mawiał, znaczyło by to że nie potrafi nauczyć tego przedmiotu, a jak nie potrafi nauczyć, to nie powinien być nauczycielem.
Już za życia był doceniony jako literat. Umarł też niekonwencjonalnie. Wyszedł z łazienki, powiedział że umiera, położył się na łóżko i umarł na oczach jego asystentki i wydawcy książek marynistycznych, w tym i naturalnie biografii K. O. Borchardta. Było to 20 maja 1986 roku.
Z jego mieszkania w Gdyni, nazywanym „siódme niebo”, jakoś nie udało się stworzyć muzeum. W całym Trójmieście nie znalazło się też wolne miejsce. Cała zawartość mieszkania została przewieziona na Hel i tam powstało muzeum. Jego matka, jak żyła, podtrzymywała go przez całe życie na duchu. Borchardt mimo, że był przystojnym mężczyzną stronił od związków z kobietami. To raczej one o niego zabiegały. Pierwsza i jedyna jego zona była przedwojenną pilotką i malarką, i temu się całkowicie oddawała. Cały majątek roztrwoniła. Miał z nią córkę, która żyje, jest z zawodu lekarką i teraz tłumaczy na język polski m.in Gombrowicza. On żonę określał jako kobietę obdarzoną syndromem gniewu. A dla niego gniew był nie do przyjęcia.
O kapitanie Borchardtcie można by mówić przez wiele godzin, bo był tak interesującą i wielobarwną postacią.
- Dlaczego zakończyłem ten film w 2011 roku, a zacząłem w 1974, dopiero po tylu latach? Po pierwszym jego zmontowaniu był nie do oglądania. Po prostu nie przedstawiał rzetelnie sylwetki kapitana. Odłożyłem go na bok. Dopiero jak ponownie zetknąłem się z młodymi ludźmi po szkole morskiej zorientowałem się, że młodzi ludzie coraz mniej wiedzą o słynnym Borchardtcie. Powiedziałem sobie, że muszę koniecznie przypomnieć i pozostawić dla potomności jego sylwetkę. Ukazać, co ten człowiek znaczy dla szkolnictwa morskiego, dla Polski. Ponieważ mój przyjaciel, żeglarz i dotychczasowy operator Krzysztof Kalukin pochodzący tak jak kapitan Borchardt z Wilna odszedł jak mówią marynarze „na wieczną wachtę", do realizacji przy współczesnych zdjęciach filmowych poprosiłem Jerzego Boja, z którym przez wiele wiele lat pracowaliśmy razem w Telewizji w Gdańsku.
Z nim pojechałem do jednego z moich rozmówców Tadeusza Olechnowicza, ostatniego komendanta Daru Pomorza i pierwszego dowódcy Daru Młodzieży, wielkiego miłośnika żagli i kapitana Borchardta. Spotkaliśmy się z nim w Bremenhaven, gdzie na stałe mieszka. W latach 70-tych mieszkał w Gdańsku, a powtórnie ożeniony wyjechał do Niemiec. Dla Borchardta był gotów oddać funkcję kapitana wielkiego flagowego żaglowca, a samemu ograniczyć się do oficera. Inna sprawa, że Borchardt wtedy już chyba nie chciał pływać. Praca w szkolnictwie całkowicie go pochłonęła. Był urodzonym i nietuzinkowym pedagogiem i wychowawcą młodzieży. O każdym swoim uczniu wiedział niemal wszystko i mógł wiele powiedzieć. Oceniał ich wedle wiedzy, charakteru, ale i danych astrologicznych. Astrologia bardzo wiele może powiedzieć o ludziach i o każdym człowieku z osobna. Dlatego też stosował ją przy wychowywaniu i nauczaniu wielu pokoleń marynarzy.
Od lewej Kapitan Michał Mielniczek wychowanek Kapitana Borchardta i autor filmu Michał Dąbrowski przy popiersiu kapitana Borchardta
w Akademii Morskiej w Gdyni
- Co dalej z tym dokumentem? Film został zakupiony przez jedną z większych stacji telewizyjnych i ma zostać niebawem wyemitowany. Mnie pociesza to, że stworzyłem dokument o człowieku, który był tego wart. Choćby jako wzór do naśladowania.
Dla porządku powiem że współautorem części historycznej był wtedy Piotr Hinz, który później poświecił się bez reszty gospodarce morskiej.
Włodzimierz Amerski
Zdjęcia: Włodzimierz Amerski i archiwum Michała Dąbrowskiego
- 24/12/2012 17:06 - Wigilia dla bezdomnych, ubogich i samotnych 2012
- 24/12/2012 14:28 - Śnieg: SLD przeciwko liberalnej utopii
- 24/12/2012 13:24 - Ciepło w Gdańsku dopiero po południu
- 23/12/2012 16:34 - Święta pomorskich sportowców i muzyków
- 23/12/2012 16:23 - Cztery dzielnice Gdańska bez ciepła
- 23/12/2012 11:38 - A dobre imię wciąż trwa
- 22/12/2012 11:03 - Wigilia dla samotnych przymorzan
- 19/12/2012 18:58 - Spotkanie opłatkowe w siedzibie Pracodawców Pomorza
- 19/12/2012 16:35 - Jerzy Młynarczyk szefem rady programowej TV Gdańsk
- 19/12/2012 16:13 - „Solidarność” nagradza Lecha Kaczyńskiego i krytykuje rząd Tuska za zaniedbywanie przemysłu