Odeszła nestorka gdańskiego malarstwa Urszula Ruhnke Duszeńko. Jej malarstwo trudne do zdefiniowania na pewno swój początek miało w założeniach postimpresjonistycznych. To tradycja solidnego opartego na rzetelnych podstawach malarstwa kolorystycznego oraz eksperymenty i poszukiwania nowoczesnej abstrakcyjnej formy pozwoliły jej wyłonić swój oryginalny styl.
Pozbawiała swoje prace pewnej malarskiej narracji znaczeniowej, ale bogaciła je ekspresją plastyczną. Dążyła do pełnej syntezy. Była sympatyczną, bardzo miłą, pogodną, ciepłą starszą panią. Zmarła 18 września 2014 roku. Jeszcze w październiku ubiegłego roku próbowałem panią Urszulę zaprosić na wystawę Hanki i Jacka Żuławskich do Sopockiego Domu Aukcyjnego. Bardzo podziękowała, ale jej biodro było w złym stanie, nie mogła chodzić, poprosiła jednak o recenzję z wystawy. Spotkania z nią zawsze przeradzały się w opowieści, wspomnienia o życiu i sztuce.
Przed laty miałem okazję zobaczyć pokój zmarłego przedwcześnie jej syna Marcina, zdolnego malarza. Rozłożone sztalugi, niedokończony obraz, zapach farb, brakowało tylko artysty, który miałem wrażenie, zaraz przyjdzie i będzie dalej pracować. Pokój nietknięty od jego śmierci, a mięło już wtedy 10 lat. Później odszedł mąż, znakomity rzeźbiarz i pedagog. Wspomnienia nie zawsze dotyczyły najbliższych. Lubiła wracać do studenckich lat i snuć opowieści o początkach swoich sopockich studiów malarskich. W 2010 roku zarejestrowałem naszą rozmowę. Ten wywiad nie miał jeszcze swojej publikacji, a został zarejestrowany dla pamięci tamtych już dziś historycznych chwil.
Urszula Ruhnke Duszeńko, Pejzaż, olej, 1990
- Jak wspomina Pani początek studiów?
Urszula Ruhnke Duszeńko: Pierwszym rektorem szkoły sopockiej był Janusz Strzałecki, którego pamiętam jak przez mgłę, a to dlatego, że pełnił tę funkcję dość krótko.
Po nim rządy objął Marian Wnuk, który po dwóch czy trzech latach również odszedł i przeniósł się do Warszawy. Z nim miałam bliższy kontakt, a to dzięki mężowi, który również był rzeźbiarzem. Natomiast ja studiowałam malarstwo pod kierunkiem Juliusza Studnickiego.
Jak pamiętam, to Janusz Strzałecki w szkole bywał rzadko i mało się udzielał, właściwie całą pracę wykonywała jego asystentka, Marysia Rostkowska. Mnie się wydaje, że profesor nadal czuł się bardziej związany ze środowiskiem paryskim niż z naszym. Można powiedzieć, że w porównaniu ze Studnickimi, Żuławskimi i Wnukami on nie zaistniał. Być może, dokładnie tego nie pamiętam, ale wydaje mi się, że „Kachu” (Kazimierz Ostrowski) w początkowym okresie miał z nim zajęcia. Nasz rok był jeszcze nieliczny, ale za to charakteryzował się nieprawdopodobną rozpiętością wieku – najmłodsi liczyli sobie ledwo siedemnaście lat, a najstarszy miał pięćdziesiąt dwa lata. Studiowałam z Władysławem Jackiewiczem, Romanem Schneiderem, Basią Massalską i z niezwykle barwną osobowością, kto wie, chyba wówczas najbarwniejszą, czyli Andrzejem Żywickim – zwariowanym chłopakiem o nieprzewidywalnych pomysłach.
- Była Pani w pracowni profesora Juliusza Studnickiego, dziś osoby mocno niedocenianej.
Urszula Ruhnke Duszeńko: Tak, on był wtedy najważniejszą postacią, ożywiającą poczynania szkoły, i już jako studentka, zostałam jego asystentką.
Wówczas bardzo ważne dla uczelni stały się wyjazdy w plenery. To właśnie profesor z Wnukową odkrył przepiękną wieś na Kaszubach, nad jeziorem Chmielno. Przez parę dobrych lat jeździliśmy tam na plenery, tam też odwiedzali nas ich znajomi, bardzo ważni ludzie z nimi zaprzyjaźnieni, w tym politycy z Warszawy. Te spotkania miały bardzo familiarny charakter. Moim zdaniem, takie duże zainteresowanie władz naszą szkołą wynikało z faktu, że powstała ona od podstaw w nowych warunkach geopolitycznych; to nie była instytucja reanimowana. Dlatego Sopot stał się dla władzy oczkiem w głowie.
- Jaka atmosfera panowała w szkole, wyobrażam sobie, że po tak ciężkiej traumie, jaką była wojna musiało być zupełnie inaczej niż teraz?
Urszula Ruhnke Duszeńko: Po wielu latach najbardziej zdumiewa i zachwyca właśnie ta atmosfera panująca wówczas w
Sopocie. Nieprawdopodobny stosunek profesorów do studentów: szacunek i kultura. Umożliwiano pokazanie swojej osobowości, wyboru swoich upodobań bez zbytniej ingerencji profesora, który nie wtrącał się w indywidualne widzenie świata. Może później było z tym
trochę gorzej, ale będąc studentami potrafiliśmy odrzucić próby narzucania nam jakichś ograniczeń artystycznych, obracając je w żart, bądź udając, za przeproszeniem, głupków. Często się to udawało i okres socrealizmu przechodziliśmy dość lekko.
Ogromnie śmieszyło nas kolektywne malowanie obrazów. Otóż nagle okazywało się, że w pracowni mieliśmy do dyspozycji te same kolory wcześniej przygotowanych farb. Powstawały więc w rezultacie podobne do siebie obrazy o identycznej gamie tonów kolorystycznych. Stało się to uproszczeniem i właściwie ośmieszeniem tego socrealizmu. Sztuka przeradzała się w olbrzymią kpinę. Uważam, że dużą zasługą również naszych profesorów było to, że wszyscy razem nie daliśmy się zwariować. W dużej mierze właśnie w postawie naszej i wykładowców upatrywałabym źródła pewnej odrębności szkoły sopockiej.
- W czym przejawiała się, ta odrębność?
Urszula Ruhnke Duszeńko: Niedawno gdzieś w swoich klamotach znalazłam portret malowany właśnie wtedy. To przecież taki realizm, że aż strach, ale jak on jest namalowany, jak ustawiony i co za kolor. Nie było to ciałko do ciałka, rączka do rączki; to było inne malarstwo. Na pewno byłam kontynuatorką koloryzmu. Patrzyłam na ten obraz z dużym rozrzewnieniem.
Bardzo jeszcze młodzi profesorowie sprawiali, że nie było między nami dużego dystansu i dlatego tak szybko, w lot się rozumieliśmy i byliśmy autentycznie z nimi zaprzyjaźnieni. Owszem, bawiliśmy się razem, ale uczyliśmy się; obowiązywały pewne zasady. Szanowaliśmy się nawzajem, to pozwalało godnie znosić liczne trudności codziennego życia. Łączyła nas wspólna sprawa. Oni przekazywali nam wielką klasę, inteligencję i umiejętności malarskie przywiezione z Paryża.
Dziś może to być inaczej odbierane, ale umiejętności, kultura, inteligencja, szacunek dla drugiego człowieka to wartości, które powinny być ważne nawet dzisiaj, chociaż wydaje się, że stają się zupełnie nieważne.
- Co najbardziej z tamtych lat utkwiło Pani w pamięci i wywarło największe wrażenie?
Urszula Ruhnke Duszeńko: Pamiętam, że w pewnym momencie Andrzej Żywicki ze swoimi kolegami opuścił uczelnię i wyjechał do Szczecina, gdzie dostali wszyscy pracę w tamtejszej szkole plastycznej. Pamiętam jego pokój cały wytapetowany gazetami. Dzięki takim tapetom miał co robić, kiedy trapiła go nocna bezsenność. Wystarczyło tylko podejść do ściany i już było co robić. Ściany były bardzo ładne, klimatyczne, a do tego kolorowe. Niektóre artykuły – jak mówił – znał na pamięć.
Andrzej był bardzo dobrym malarzem, szalenie zdolnym. To wielka postać. Zmarnował się jak wielu innych z tamtego pokolenia; nie żałowali sobie alkoholu. Poodchodziły takie talenty tak szybko, ile jeszcze mogliby namalować. Szkoda.
Pamiętam również ten moment, kiedy umierał Jacek Żuławski. Tej nocy z Warszawy dzwoniła do mnie co chwilę Józka Wnukowa, która do końca była przy nim, trzymając go za rękę. Pamiętam te dramatyczne telefony; strasznie to przeżyliśmy. Tej nocy zdałam sobie sprawę z faktu, że nieodwracalnie odchodzi pewna epoka, kończy się dotychczasowy świat.
Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że po naszych profesorach już na zawsze zostanie w sztuce polskiej koloryzm. Ciekawe, czy po nas zostanie i przetrwa „szkoła sopocka”, ta we właściwym rozumieniu tego terminu.
Stanisław Seyfried
Urszula Ruhnke Duszeńko
(1922 Poznań – 2014 Gdańsk)
Malarka, studiowała w gdańskiej PWSSP (1946-1951), dyplom uzyskała w pracowni prof. Juliusz Studnickiego (1954 r.), u którego była asystentką. W gdańskiej uczelni pracowała w latach 1952 – 1971, prowadząc pracownię malarstwa na Wydziale Architektury Wnętrz. Brała udział w wielu wystawach ogólnopolskich i zagranicznych. Jest również autorką wielu realizacji ściennych między innymi w Sopocie, Gdyni, Toruniu, Kartuzach. Jej prace posiada Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Była żoną znakomitego polskiego rzeźbiarza, Franciszka Duszeńki, i mamą wybitnego malarza Marcina Duszeńki. Urszula Ruhnke Duszeńko pochowana została 25 września 2014 roku na starym Cmentarzu Centralnym „Srebrzysko” w Gdańsku - Wrzeszczu. Spoczęła obok swoich najbliższych, męża i syna.
- 10/11/2014 18:51 - Czesław Tumielewicz – Od geometrii do groteski
- 01/11/2014 09:08 - Gdańskie zbiory w Instytucie Herdera
- 27/10/2014 18:37 - Malowanie wrażeń – Magda Heyda Usarewicz
- 18/10/2014 09:45 - Sopot cz. I - Przed Copotami była Połąga
- 08/10/2014 09:58 - Galeria Jednego Dzieła
- 22/09/2014 17:32 - Berlińczyk z Gdańska – Daniel Chodowiecki
- 10/09/2014 12:51 - Anna Bereźnicka-Kalkowska – „Moje martwe”
- 04/09/2014 17:49 - Westerplatte: "Napaść" Mokwy - "Ostrzał" Bergena
- 02/09/2014 20:19 - „Zawieszeni w przestrzeni czasu” – Barbara Ur Piwarska
- 26/08/2014 12:58 - Uduchowiony Fritz Heidingsfeld - malarz z Sopotu