Rozmowa z Romanem Gałęzewskim, przewodniczącym NSZZ Stoczni Gdańskiej.
Czym dla pana jest państwo solidarne?
- To państwo, w którym wszyscy są traktowani równo. Nie państwo opiekuńcze, ale takie, które wszystkim daje szanse równego rozwoju. Jednocześnie jednak nie zapominając o tych, potrzebujących czasem pomocy, wsparcia. To państwo, które umożliwia równy start, ale nie tworzy możliwości do bezprawnego zawłaszczania kolejnych sfer życia – gospodarki, finansów, władzy na kolejnych szczeblach, przez wyalienowane elity. Wreszcie, to państwo nie dla biednych, ale dla wszystkich. Jednak nie kosztem jednych wobec drugich.
Taka miała być nowa Polska budowana przez Solidarność?
- Dokładnie tak.
Ale się nie udało...
- To prawda. W znacznej mierze, w latach 80. Polska była państwem solidarnym, ale poza sferami oddziaływania władzy komunistycznej. Raczej w powszechnym poczuciu wspólnoty i solidarności, jedności celów. I wszyscy wierzyliśmy, że po upadku komunizmu Polska będzie solidarna. Teoretycznie gwarantuje nam to nawet nowa Konstytucja z lat 90. Tyle że na papierze. W praktyce wciąż mamy do czynienia z państwem zawłaszczeniowym.
Wracając do owych lat 80., do początków Solidarności, część elit opozycyjnych, związanych później z Unią Wolności już wówczas była przekonana, że ma monopol na wiedzę, na wytyczenie kierunków rozwoju kraju. W latach 90. otwarcie ci ludzie mówili, że każdy kto myśli i mówi inaczej jest demagogiem, populistą. Oni i krąg ich przyjaciół, żądali dla siebie kolejnych przywilejów, przejmowali majątki i sfery wpływów. Polska straciła szanse na bycie państwem solidarnym. A elity podzieliły kraj na lepszych i gorszych, tych, co mają racje i jej nie mają. Ci pozbawieni racji, to także związkowcy. Tymczasem związki zawodowe to podstawa demokracji.
Podsumowując – dziś promowany jest liberalizm, a to przeciwieństwo państwa solidarnego. Widać to gołym okiem. Elity władzy i biznesu dorobiły się w ciągu dwóch dekad fortun. Skąd te fortuny Bo przecież nie z majątku po przodkach.
A jak pan ocenia próby ustanowienia solidarnego ładu społecznego przez rząd PiS oraz Lecha Kaczyńskiego? Te połączone siły mogły przecież bardzo wiele...
- Trudno oceniać coś, co ostatecznie nie zostało zrealizowane. PiS popełniło ogromny błąd. Partia i jej środowiska powinny przygotowując się do walki o władzę, stworzyć jeden, może dwa rzetelne, nowoczesne ośrodki informacyjne. Dziś to media wpływają, a czasem i kreują rzeczywistość i jej bohaterów. PiS nie miał za sobą żadnej tego typu siły, a środowiska wywodzące się z minionej Unii Wolności, były chronione przez medialne zastępy. Nowy rząd w 2005 roku zaproponował reformy, do których społeczeństwo nie było przygotowane. Mainstreamowe media urządziły skuteczny kontratak. Pis wierzył, że ludzie zrozumieją konieczność reform, tymczasem ludzie uwierzyli mediom.
Po upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego, ster władzy trafił do wspomnianych przez pana środowisk. Ludzie nadal nie widzą, że ta władza, która miała być władzą idealną, nie jest taka doskonała?
Powoli coś się zaczyna w świadomości społecznej zmieniać. I ta zmiana to rezultat między innymi rozwiązań zaproponowanych przez rząd PiS. Dziś nie ma już monopolu jednego koncernu medialnego na zarządzanie informacjami. Dziś Polacy mają większą swobodę wyboru z jakich źródeł chcą czerpać wiedzę o otaczającej ich rzeczywistości. Może to nie nastąpi w najbliższym czasie, ale ostatecznie dzisiejsze elity przegrają. Dużą w tym rolę odegra Internet, którego nie da się całkowicie kontrolować i jest prawdziwie obywatelski i oddolny.
Czyli czeka nas rewolucja?
Tak. Oby pokojowa.
No właśnie - nie powinniśmy się obawiać, że taki bunt przerodzi się w krwawą rewoltę? Jak będzie przebiegał ten społeczny proces?
- Zawsze lepiej jest rozmawiać, dogadywać się, szukać kompromisu. Ale społeczeństwa, co widać na przykładzie Grecji, są coraz bardziej zdeterminowane, czują się oszukane przez elity. Ludzie mówią dość i wychodzą na ulicę, bo dotychczas nikt nie chciał z nimi rozmawiać. Władza lekceważy społeczeństwo, a w efekcie to naród wypowiada posłuszeństwo tej władzy. Boję się, że nasza rewolucja może już nie przypominać pokojowego ruchu Solidarności, a raczej będzie to wariant Rumuński. Nie rozumiem, dlaczego nasz rząd nie dostrzega tego cichego, podskórnego, narastającego gniewu. Czy to tylko krótkowzroczność, czy jakieś celowe działanie – nie wiem.
Ale przecież możemy władzę zmienić. Mamy do tego demokratyczne narzędzie w postaci wyborów.
- No tak. Ale zbyt często do władzy zabierają się ci, którzy się do niej nie nadają. Potem jest tylko rozczarowanie i brak zaufania do rządzących, a co za tym idzie i do demokracji jako takiej.
W ostatecznym rozrachunku rewolucja też nie gwarantuje rzeczywistych zmian...
- Jeśli będzie przebiegać w procesie pokojowym, to zmiany są możliwe. Wybory, debaty, porozumienie. To jedyna opcja. Pokojowe demonstracje też są jednym z instrumentów nacisku, ale rewolucja, która od początku do końca rozgrywa się na ulicach nie może być fundamentem państwa solidarnego.
Rozmawiał Dariusz Olejniczak
Materiał opublikowany w:
- 13/06/2010 20:26 - Piknik z F1 w Renault Zdunek
- 10/06/2010 21:32 - Partnerstwo receptą na kryzys
- 09/06/2010 13:32 - Stogi chcą Rady Dzielnicy
- 09/06/2010 11:28 - Festiwal z tradycjami
- 08/06/2010 21:24 - Celuloza na Kokoszkach, czyli fabryka niezgody
- 04/06/2010 10:55 - Remont co 2-3 lata
- 02/06/2010 17:47 - J. Kaczyński w Elblągu: Polska krajem szczęśliwych ludzi
- 01/06/2010 16:42 - Znamy stenogramy. Pytania nadal bez odpowiedzi?
- 01/06/2010 06:30 - Kandydaci na urząd prezydenta odwiedzą Pomorze?
- 29/05/2010 09:36 - Uroczysta sesja RMG – 20 lat samorządności