Ta historia to opowieść z cyklu: dla ludzi o mocnych nerwach. Jednak jej szczegóły powinien poznać chyba każdy. Najważniejsze nie jest tu epatowanie cierpieniem, którego doświadczyli Haitańczycy, ale poznanie losów i doświadczeń ludzi, którzy chcieli im pomóc.
Gdańscy ratownicy polecieli tam, gdzie akurat byli najbardziej potrzebni, gdzie ich umiejętności i zdobyta wiedza po raz kolejny miała zostać wykorzystana w praktyce. Jednak jeszcze nigdy nie działali w takich warunkach.
Główny wstrząs nastąpił 12 stycznia po południu. Miał siłę siedmiu w dziewięciopunktowej skali Richtera. Zniszczeniu uległa większość budynków w Port-au-Prince, stolicy Haiti. Pod gruzami zniknął Pałac Prezydencki, wiele zabytków, domów zwykłych ludzi oraz więzienie. Kraj ten nigdy nie miał rządu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w europejskim myśleniu o państwie. Trzęsienie ziemi, śmierć, która zabrała ze sobą być może nawet dwieście tysięcy ludzi, ucieczka ocalałych więźniów oraz rozpoczęty na niespotykaną skalę szaber tylko wzmogły wszechogarniający chaos i bezradność nielicznych już przedstawicieli władzy. Chmura pyłów, która pokryła zrujnowane miasto, na kilka godzin przesłoniła słońce.
Sygnał
Pomoc zaczęła napływać z całego świata, ale jeszcze długo będzie ona tam potrzebna. W ilościach, których raczej nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. ONZ zwoływał wszystkie grupy ratownicze, które były w stanie poradzić sobie w tym piekle. 13 stycznia, dzień po pierwszym wstrząsie, zwrócono się również do polskiej straży pożarnej. W INSARAG, Międzynarodowej Grupie Doradczej ds. Poszukiwań i Ratownictwa ONZ jesteśmy jedną z jedenastu certyfikowanych grup. - Oprócz paliwa i dostępu do wody jesteśmy na tego typu akcjach samowystarczalni – mówi Michał Szalc, jeden z gdańskich strażaków, którzy byli na Haiti.
- Pierwsze informacje, że być może będziemy potrzebni pojawiały się już dzień wcześniej. Telefon, że muszę stawić się w jednostce, potem jedziemy do Warszawy, a stamtąd na Haiti dostałem w trakcie zakupów do treningu dla moich psów. O 20 musiałem być w jednostce – opowiada Szalc.
- Telefon odebrałem o 14 w domu. Po godzinnej odprawie w jednostce wyjeżdżaliśmy do Warszawy. Byłem zaskoczony, że trafiło na mnie, było to pewne wyróżnienie – po prostu było tam spore zapotrzebowanie na medyków. Żona na początku nie chciała mi do końca uwierzyć. Przekonała się dopiero wtedy, gdy zacząłem telefonować do kolegów i pytać co z rzeczy osobistych warto zabrać ze sobą w tropiki – mówi Waldemar Dąbkiewicz, dla którego wyjazd na Haiti był pierwszą zagraniczną akcją.
Lot
Polecieli rządowym Tupolewem. Nie jest to maszyna przystosowana do transportu ciężkiego sprzętu, który w tym wypadku należało ze sobą zabrać. Jednak z pomocą pilotów udało się to osiągnąć. Lot trwał szesnaście godzin, z międzylądowaniami na Islandii i w Stanach. Lotnisko w Port-au-Prince było tak zatłoczone, że wylądowali na Dominikanie, skąd przewieziono ich do rejonu akcji.
- Mamy międzynarodowe skrzynie transportowe, sprzęt z jednostki wystarczyło wpakować do tych pudeł. To piloci decydują o sposobie rozplanowania ładunku w samolocie. W Polsce było to łatwe, z samochodu na taśmę i jedzie do samolotu. Na Haiti nie było żadnej pomocy, a czasem jedna taka skrzynia waży nawet 160 kilogramów – opowiada o szczegółach wyjazdu Michał Szalc. - Każdy medyk ma swoją torbę PSP-R1. To jest nasz podstawowy sprzęt. Na Haiti dodatkowo braliśmy leki i antybiotyki z różnych grup – dodaje Waldemar Dąbkiewicz.
- W trakcie długiego lotu zastanawiałem się jak to będzie zorganizowane i co będziemy robić. Psom nie pozwolono wyjść w trakcie międzylądowania na Islandii, w USA w ogóle nie mogliśmy wyjść z samolotu – dodaje Dąbkiewicz.
Opiekun psa w trakcie lotu nie ma czasem zbyt wielu chwil na zbytnie zastanawianie się, co zastanie po wylądowaniu. - Moja pierwsza „działka” podczas lotu to zrelaksowanie psa, tak by zaraz po wylądowaniu był gotowy do akcji – mówi Szalc - Każdy przewodnik ma swojego, o którego dba. Mój owczarek niemiecki ma na imię Kali, trzyletni pies. To była jego pierwsza zagraniczna akcja, ale w krajowych wypadkach miał doświadczenie. Wieku emerytalnego psa nie można jednoznacznie określić. Czasem zdarzają się kontuzje i wypadki, które przekreślają dalszą „karierę”. Jednak przeważnie jest to okres dziesięciu lat, wtedy trzeba się zastanowić nad kondycją „zwierzaka” i sensem kontynuowania jego pracy.
Sektor
Po dotarciu na miejsce trzęsienia od razu przystąpili do akcji. - Mamy sektor, który trzeba sprawdzić. Po wstępnym rozpoznaniu na poszczególne budynki „wpuszcza” się psy. Wskazują one osoby żywe, mogą być nieprzytomne. Czas, kiedy my weszliśmy, był okresem, gdzie w zasadzie przestano odnajdywać żywe osoby. Owszem, zdarzają się cuda, jak człowiek, który w gruzach hotelu miał dostęp do coca-coli i batonów w szafie, ale myśmy tego szczęścia nie doświadczyli. Nie odnaleźliśmy żadnej żywej osoby – opowiada Szalc - Mogliśmy pracować tylko do zmroku. Po tym czasie wybuchał masowy szaber, a miejscowe siły porządkowe nie zawsze były w stanie zapewnić nam odpowiednie bezpieczeństwo. Jeżeli bogatsi żyli tam w betonowych domach z klimatyzacją, to ginęli pod gruzami. Biedota egzystowała w blaszanych barakach. Co najwyżej byli poobcierani, natychmiast ruszyli do zagarniania dóbr, które nigdy nie były dla nich dostępne, a teraz stały niczyje. Główna zasada ratowników na cały świecie to, żeby samemu nie stać się ofiarą. Dlatego musieliśmy ograniczać nasz czas działania. Zespół międzynarodowy podstawia transport i zapewnia bezpieczeństwo. Zwykle wyjeżdżaliśmy 2 – 3 razy dziennie. Pomagaliśmy również Brytyjczykom, którzy nie mieli własnych psów. Dodatkowo z naszych usług korzystali ratownicy niemieccy i amerykańscy, którzy docenili nasz profesjonalizm i świetne przygotowanie.
Kontakt
USAR-Poland to dwa pełen zespoły ratownicze po dwadzieścia kilka osób. Każdy składa się oczywiście z dowódcy i łącznościowców, którzy komunikują się z pozostałymi ze sztabu misji. Są „wtyczką”, ale i współprowadzą pracę całego sztabu. Człon poszukiwawczy to psy, ich opiekunowie. Sprzętem m.in.: kamerami wziernikowymi i wiertnicami operuje człon techniczny. Wszystko, żeby jak najszybciej zlokalizować i wydostać ewentualne ofiary. Człon medyczny składa się z lekarzy i ratowników. Ci akurat na Haiti zostali oddelegowani do organizacji szpitala polowego.
- Do każdej poszczególnej komendy w kraju spływały informacje ze sztabu akcji, co się z nami dzieje. Z naszych rodzimych jednostek dzwoniono do rodzin. Czasem nawet dwa razy dziennie. Trzeba przyznać, że ten system działał bez zarzutu., a naszym bliskim zapewniał odpowiedni komfort i spokój przede wszystkim – wspomina Dąbkiewicz.
Szpital
- Moja praca zaczęła się od momentu wtórnych wstrząsów, przerzucono nas do drugiej miejscowości, piloci przelecieli z nami śmigłowcami. W miejscu starego szpitala zakładaliśmy szpital polowy.
Byliśmy tam dwie doby. Współpracowaliśmy z „lekarzami bez granic” nad organizacją szpitala. Miejscowa ludność, zaufani tych lekarzy, którzy byli już tam wcześniej, jeździli po całej okolicy i informowali o działaniu naszego punktu.
Był to pokolonijny, francuski szpital. Nawet ładny kompleks, jednak kompletnie zaniedbany. Bez żadnej diagnostyki, jak choćby możliwość wykonywania zdjęć rentgenowskich, o bardziej skomplikowanych badaniach oczywiście też nie było mowy.
Szpital był ogrodzony, dostać do niego można było się jedynie przez główną bramę. Haitańscy ochroniarze wpuszczali takie ilości osób, którymi mogliśmy się od razu zająć. W drastyczny sposób, ale uniknęliśmy chaosu, który pewnie sprawiłby, że nie wiedzielibyśmy czym się zająć – snuje swoją opowieść Dąbkiewicz.
Większość przypadków to pediatria. Rannych dzieci było najwięcej. Od złamań, oparzeń, starych, niegojących się ran nawet do zapaleń płuc, szczególnie u tych najmłodszych. Oprócz naszych ratowników medycznych w skład grupy wchodziło jeszcze dwóch lekarzy z nowosądeckiej Straży Pożarnej.
Ludzie, którzy tam zostali, jeśli nikt nie będzie się nimi dalej opiekował, będą trwałymi inwalidami. Niektórych czeka śmierć, bez leków i należytych warunków higienicznych. - W trakcie zabiegów zadaniem niektórych z nas było odganianie much, które były wszędzie – kontynuuje Dąbkiewicz - na naszych oczach zmarła dziewczynka z odwodnienia. Nie było gdzie się wkuć, żeby podać odpowiednie płyny. Kubańscy lekarze stwierdzili, że akcja reanimacyjna jest bez sensu, chorowała dodatkowo na malarię. Nie miała szans na przeżycie w tych warunkach. Selekcja była czasem ostra, ale pomóc wszystkim nikt nie był w stanie.
Ten niedosyt zostaje w człowieku, ale to siła wyższa. Niezależna od nas. Tam nic nie jest takie, jak u nas. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale bez sprzętu, prędzej, czy później napotka się opór. Opór nie do pokonania.
Często amputowano nogi, ręce, żeby tylko zwiększyć szanse na przeżycie. Obowiązywały zasady medycyny pola walki: mimo warunków, a raczej mimo braku jakichkolwiek warunków, starać się uratować jak najwięcej ludzi.
- Po dwóch dobach wróciły po nas śmigłowce. Koniecznie chcieliśmy zabrać ze sobą, do Port-au-Prince dziewczynkę z oparzeniami na 60 procent powierzchni ciała. Udało się wziąć jeszcze jej matkę. Na śmigle zrobiliśmy zrzutkę dla nich, każdy się dołożył z naszych diet, które tam otrzymywaliśmy. Podobno na przeżycie jednego dnia przypada tam jeden dolar. Logiczne było, że nawet skromna suma, którą osiągnęliśmy na pokładzie wywołała płacz u tych kobiet. Jeden z kumpli zerwał sobie naszywkę z ramienia z napisem „Poland ”i zostawił im na pamiątkę – mówi Dąbkiewicz. Dziewczynka trafiła na statek szpitalny, a ten przetransportował ją wraz z matką do kliniki w Miami.
Powrót
Wyjazd do kraju polskich ratowników, po kilku dniach na krawędzi wyczerpania, nie obył się bez problemów. - Czekaliśmy prawie cały dzień na płycie lotniska na samolot, który miał zabrać nas do domu. O 14-tej byliśmy spakowani, o 16-tej mieli przylecieć. Oddaliśmy naszą wodę i zapasy jedzenia, a później okazało się, że nie mamy, co włożyć do „gęby”. Do 22-giej czekaliśmy na płycie w kurzu, brudzie i smrodzie lądujących samolotów. Wróciliśmy na obozowisko i Anglicy pozwolili nam się przespać w ich namiotach. Przed 20-tej następnego dnia wylecieliśmy do kraju – wspomina Dąbkiewicz.
- Największym zaskoczeniem była skala tragedii. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Równie przerażający był kompletny brak reakcji tamtejszych władz, które w zasadzie nie istniały. To było totalne zderzenie kulturowe. W niektórych dzielnicach trupy leżały na ulicach, a ich losem nikt się nie przejmował. Były jednak i miejsca gdzie z szacunkiem podchodzono do śmierci, a sąsiedzi dbali by nikt nie plądrował opustoszałych nagle mieszkań. Politykę tego kraju ciężko nam sobie wyobrażać. Kiedyś był zalesiony prawie w dziewięćdziesięciu procentach, teraz to pustynia. Tam jest ciepło, drzewo na opał nie było potrzebne, po prostu całe sprzedano. Średnia wieku wynosi 35 lat, wskazuje to na ogromną śmiertelność. Tam nawet policja była utrzymywana przez ONZ – rozmyśla Szalc.
- W moim przypadku dużo daje fakt, że już od 15 lat pracuję w pogotowiu. W pewnym sensie jestem oswojony ze śmiercią. Na Haiti jednak przeraziły mnie okoliczności, skrajna nędza i skala tej tragedii. Tego się w Polsce nie spotyka. Dla nas to niewyobrażalne. Mam wrażenie, że wcześniej na Haiti istniały dwa światy. Jeden dla turystów, istny raj, a gdzieś za płotem, w tle bieda szarych ludzi, na którą nikt nie zwracał zbytnio uwagi – myśli głośno Dąbkiewicz.
Maciej Ciemny
Michał Szalc ma 39 lat. Pracuje w Państwowej Straży Pożarnej od półtorej roku, wcześniej służył w Ochotniczej. Jest instruktorem szkolenia psów ratowniczych, sędzią kynologicznym, specjalistą Komendy Głównej PSP ds. psów ratowniczych. Brał udział w kilkudziesięciu akcjach ratowniczych na terenie kraju, w 2003 r. w Algierii i w 2005 r. w Pakistanie.
Waldemar Dąbkiewicz ma 34 lata. Od 7 lat pracuje w Państwowej Straży Pożarnej, wcześniej służył 3 lata w Zakładowej Straży Stoczni Gdynia. Jest ratownikiem medycznym po dwuletnim studium. Dodatkowo od 15 lat działa w puckim i gdyńskim pogotowiu ratunkowym. Akcja na Haiti była jego pierwszym zagranicznym wyjazdem.
Zdjęcia z Haiti
http://www.wybrzeze24.pl/gazeta-gdanska-aktualnosci/pieklo-haiti
http://www.wybrzeze24.pl/gazeta-gdanska-aktualnosci/tylko-u-nas-fotografie-z-haiti
- 02/03/2010 10:31 - Nowe osiedle na Przymorzu
- 25/02/2010 20:36 - Niemcy snuli barwne wizje
- 23/02/2010 18:18 - Miliony na Nową Łódzką
- 22/02/2010 14:22 - Walka o przyszłość Wyspy Spichrzów
- 20/02/2010 13:41 - Bezrobocie nadal rośnie
- 18/02/2010 20:55 - Chciwy Gdańsk
- 15/02/2010 13:41 - Ożywić drogi wodne w Gdańsku
- 12/02/2010 13:25 - Lokale komunalne do kontroli
- 12/02/2010 13:19 - Nie zabijać ośrodków lokalnych!
- 10/02/2010 19:51 - Palce lizać!