Zmarł Roman Rogocz. Wybitny piłkarz, ceniony szkoleniowiec, przez całą praktycznie karierę związany z Lechią. Legenda klubu z Traugutta. Zmarł w miniony czwartek, 7 lutego 2013, po ciężkiej chorobie. 9 sierpnia ukończyłby 87 lat.
Ta śmierć wstrząsnęła mną szczególnie. Bo oto odszedł ktoś zupełnie wyjątkowy. Mój pierwszy wielki – przez lata podziwiany i oklaskiwany, potem wielokrotnie opisywany – sportowy idol. Przez lata niezastąpiony przyjaciel; człowiek, z którym każde spotkanie przywoływało te najmłodsze lata. Tamto kibicowanie, tamte mecze, tamten stadion przy Traugutta, tamtą – niezapomnianą! - atmosferę.
Druga połowa, tak odległych dziś, lat 40. ubiegłego stulecia. Wtedy te pierwsze oklaski, pierwsze sportowe fascynacje; pamiętne grupowe wyprawy małolatów, poprzez Cygańską Górę, przez „górki” za Akademią Medyczną, na zazwyczaj niedzielne wówczas mecze. Ze Skarpowej na Traugutta. Na Lechię, na... Rogocza. Każdy chciał być Kokotem lub Goździkiem, Skowrońskim lub Nierychłą. Najczęściej jednak właśnie Rogoczem. Środkowy napastnik, na plecach „9” najczęściej. Rogoczem być! Hasło małolatów.
Wiosna 1995. Stadion przy Traugutta. Piłkarski piknik „Głosu Wybrzeża”; piknik wspomnień na 50-lecie gdańskiej piłki. Więc i Rogocz, i... Gochniewski. No i zawsze to samo powitanie. Powitanie przyjaciół.
Bo też i idol wyjątkowy. Przez nas podziwiany, wśród rywali wzbudzający prawie lęk, bywało. Zwłaszcza te bramkarskie nerwy. Tamtych najlepszych. „W pory” robili Szymkowiak i Stefaniszyn, Jurowicz i Skromny, Wyrobek i cała reszta. No bo i cóż w tym Gdańsku? Rogoczowi znów się coś „przytrafi”? Bo on zawsze tam gdzie trzeba, zawsze w porę wystawiona noga. Ot, taki wcześniejszy gdański Gerd Mueller. Ten z Traugutta.
Ślązak z urodzenia. Chorzowianin. Tam i z tą piłką zaczynał. Wychowanek chorzowskich Kresów. Jako nastolatek – cóż, wojna – nawet czas munduru zaliczył. I na zachodzie też grywał, w jednostkach Wojska Polskiego. Po wojnie, AKS Chorzów. Z tego klubu – to był rok 1947 – trafił na Traugutta. I tu pozostał. Praktycznie do ostatnich dni życia. Nade wszystko zawodnik (1947-61). W tym czasie pierwszy gdański awans do ekstraklasy (jesień '48), pierwszy – ba, jedyny dotąd – nasz ligowy medal (brązowy '56), także i pierwszy nasz finał PP ('55). Zawsze z Lechią!
Później trener, wychowawca wielu kolejnych idoli (Józek Gładysz i Dzidek Puszkarz, Andrzej Głownia i Tomek Korynt, itd., itd.), ale i współtwórca, jako trener, ponownego (1972), po kilku latach trzecioligowego dołka, powrotu Lechii do II ligi. A potem? Potem kibic. Chyba najwierniejszy, ten wyjątkowy. Wchodziłeś na stadion, na trybunę i... I rzut oka za siebie. Jest! Jest! Jest! Romek, oczywiście. Kiedyś podziwiany, do końca miłowany. Bo też wyjątkowo kontaktowy, wyjątkowo sympatyczny. Przesympatyczny!
Roman Rogocz. Jeden z idoli z Traugutta. Wielki idol. Idol dziesiątek tysięcy kibiców, fanów co niedzielę goniących na „swój” stadion, ale i tysięcy małolatów; tych co to potem, na popularnych wtedy podwórkach godzinami usiłowali skopiować te czy inne zagranie Mistrza, idola nad idole. Wspomnienia na zawsze pozostaną. Żegnaj, Romek.
Albert Gochniewski
- 10/02/2013 16:47 - Porażka bez konsekwencji
- 10/02/2013 16:38 - O krajowy prymat na kortach SKT
- 09/02/2013 21:51 - Rezerwy Lechii wygrały z Polonią Gdańsk
- 09/02/2013 20:28 - W derbach szczypiorniaka Wybrzeże lepsze od SMS-u
- 09/02/2013 19:28 - Na sportowo w Sopocie
- 09/02/2013 17:46 - B. Kaczmarek: Byliśmy lepszą drużyną
- 09/02/2013 17:42 - Trzeci remis Lechii w Side
- 09/02/2013 12:10 - Atom Trefl - AZS Białystok LIVE: 3:0 - 25:14, 25:15, 25:20
- 08/02/2013 21:06 - Pogrzeb Romana Rogocza 12 lutego
- 08/02/2013 18:26 - Z Gruzinami w sobotę o 14