Przypominamy rozmowę z Waldemarem Bartelikiem z września 2014 roku, kapitanem siatkarzy Stoczniowca, reprezentantem Polski w drużynie Huberta Wagnera, pierwszym prezesem koncernu Energa SA
- To były czasy, kiedy wiele krajów budowało swój wizerunek między innymi za pomocą sportu. To było z pożytkiem dla sportu. Był on usystematyzowany. Istniał też system szkolenia od najmłodszych lat, który brutalnie selekcjonował zawodników. Na najwyższy poziom mogli się dostać jedynie najwybitniejsi, wielkie indywidualności – o siatkówce kiedyś i dziś opowiada Waldemar Bartelik, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tej dyscypliny w historii Gdańska.
- Skąd u pana decyzja, żeby związać się z siatkówką? Domyślam się, że miało to coś wspólnego z IX Liceum.
Waldemar Bartelik: Może nie decyzja. To, że zacząłem uprawiać tę piękną i przy okazji najtrudniejszą pod względem technicznym zespołową dyscyplinę sportu, wynikało z faktu, że w 1962 roku – po pozytywnym zdaniu egzaminu – trafiłem do IX Liceum. Wówczas było ono znane jako szkoła intelektualistów. Zapewniało odpowiedni poziom edukacji i wpajania pewnych zasad życiowych, co też było bardzo istotne. Nauczycielem wychowania fizycznego był tam Mieczysław Pęski i na jednych z zajęć, w ramach różnorodności lekcji, rzucał nam piłki do siatkówki. No i je sobie odbijaliśmy. Profesor Pęski miał jedną największą zaletę. W ogóle z wykształcenia geograf. Potrafił ocenić zdolności motoryczne danego z uczniów. Wśród nich byłem ja, Rozbicki, Kasperkiewicz, Brzostek czy Raczyński. Wtedy postanowił zatrudnić do pomocy wówczas trenera GKS Wybrzeże, które było wtedy jednym z najlepszych klubów w Polsce, Wiesława Zarzyckiego.
- I droga sportowa zaczęła nabierać tempa?
Waldemar Bartelik: Zaczął on do nas przychodzić dwa razy w tygodniu, a później zaprosił nas na treningi do klubu. Tam zaczęli nas edukować. Tym, który nauczył mnie techniki od podstaw był Antoni Perzyna. W taki sposób nas wyuczyli, że po dziewiątej klasie zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski młodzików klubowych. A w klasie maturalnej zdobyliśmy ten sam tytuł, ale już na szczeblu juniorów. I tak się stało, że szkoła, która była znana w Polsce z wybitnych uczniów, zaczęła także kojarzyć się z dobrymi wynikami w sporcie. Później, w czasie studiów, grałem w GKS, AZS, w międzyczasie też w reprezentacji Polski juniorów, no i też – co chciałem podkreślić z wielką satysfakcją – trener Jerzy Hubert Wagner powołał mnie do kadry na mistrzostwa świata w Meksyku w 1974 roku, a później byłem w ścisłej kadrze na Igrzyska w Montrealu.
- Gdzie w końcu pan się nie pojawił.
Waldemar Bartelik:Niestety, z powodów rodzinnych – mieliśmy kłopoty z dzieckiem – tej szansy nie wykorzystałem. I dziś, kiedy patrzę na swoje życie, zarówno sportowe, jak i prywatne, to rzeczywiście jest to moment, którego się nie odwróci i mam lekki dyskomfort, że nie byłem na żadnej z tych imprez. Za mnie pojechał Włodek Sadalski, który teraz się chwali, że jest mistrzem świata, mistrzem olimpijskim i kiedy się spotykamy, to zawsze powtarza, że będzie mi winien dobrą whisky (śmiech).
- Ale na karierę klubową nie może pan narzekać. Wiele lat spędzonych w gdańskim Stoczniowcu, gdzie pod wodzą trenera Józefa Kopaczela odniósł pan największe sukcesy klubowe.
Waldemar Bartelik: Później, już po studiach, stworzyliśmy zespół w RKS Stoczniowiec. W 1974 graliśmy już w pierwszej lidze i do brązowego medalu zabrakło nam bodajże dwóch setów. Spędziłem tam pięć sezonów. Po tym okresie podjęliśmy, wspólnie z kolegami, decyzję o zakończeniu naszej sportowej kariery na rzecz pracy w zawodzie. Skończyłem studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Gdańskiej, minęło pięć lat i co dalej? Trzeba było pomyśleć. To była trudna decyzja, bo siatkówka była nie tylko moim zawodem, ale przede wszystkim pasją. Ale pewnie gdybym tego nie zrobił, to bardzo ciężko było by mi znaleźć dziesięć lat po studiach jakąkolwiek pracę. Tak się zakończyła moja przygoda zawodnicza. Ale to też był chyba przypadek, bo gdyby pan Pęski rzucił nam inne piłki, to pewnie byśmy byli koszykarzami albo piłkarzami ręcznymi. Jednak do dzisiaj spotykamy się z kolegami ze Stoczniowca – Wojtkiem Poniatowskim, Adamem Polakiem i Jurkiem Dragańskim -ÂÂÂÂÂÂ i gramy w siatkówkę. I nam się wydaje jakbyśmy grali tak samo dobrze jak czterdzieści lat temu. Mam taką refleksję... Mam wielki żal do trenera Antigi, że zapomniał o mnie przy budowie kadry na odbywające się właśnie mistrzostwa świata (śmiech). Ale naprawdę, czuję się znakomicie. Jestem przekonany, że nie zagrałbym dziś gorzej od chociażby Pawła Zagumnego.
- Czynnie czy nie, można powiedzieć, że całe życie spędził pan pod siatką.
Waldemar Bartelik: Po zakończeniu kariery od lat wciąż jestem związany z siatkówką poprzez pełnienie funkcji w Pomorskim Wojewódzkim Związku Piłki Siatkowej czy Polskim Związku Siatkówki. Oprócz tego Pomorska Federacja Sportu, która pomaga szkolić dzieci uzdolnione sportowo.
- Co takiego było w latach 70., że polski sport był aż tak mocny niemalże w każdej dyscyplinie?
Waldemar Bartelik: To jest pytanie prowokacyjne. Słuchałem rok temu na AWF-ie, podczas konferencji z ówczesną minister sportu, Joanny Muchy, kiedy powiedziała, że jest tu też po to, żeby zakończyć okres komunizmu w sporcie. To było źle przyjęte przez środowiska sportowe i wynikało z głębokiej niewiedzy pani minister. Bo rzeczywiście, polski sport w tamtym okresie, w bardzo wielu dyscyplinach osiągał światowe sukcesy. Też to były takie czasy, kiedy wiele krajów, w tym te należące do bloku wschodniego, budowało swój wizerunek między innymi za pomocą sportu. To było z pożytkiem dla sportu. Był on usystematyzowany. Była piramida szkolenia. Przede wszystkim istniał sport masowy. Istniał też system szkolenia od najmłodszych lat, który brutalnie selekcjonował zawodników. Na najwyższy poziom mogli się dostać jedynie najwybitniejsi, wielkie indywidualności. Ważną kwestią jest też sposób finansowania. Dzisiaj może patrzy się na to z lekkim dystansem, ale przypominam sobie nasz RKS Stoczniowiec, który w latach 70. miał około dwunastu sekcji, w tym przynajmniej sześć pierwszoligowych. Mógł sobie pozwolić na tak szerokie szkolenie, bo miał zaplecze finansowe w postaci Zjednoczenia Przemysłu Okrętowego. W tamtych czasach zatrudniało ono trzydzieści pięć tysięcy ludzi. I ZPO było w stanie finansować sport. Poza tym było ogromne zapotrzebowanie kibiców na dobry sport. Do hali stoczni, która spłonęła w latach 90. przychodziło po trzy i pół tysiąca widzów, gdzie miejsca było na dwa. To była wielka frajda grać dla tych ludzi.
- Skoro już zahaczyliśmy o pieniądze, to ile się wtedy zarabiało albo za co się wtedy grało?
Waldemar Bartelik: Gdybym dzisiaj grał na takim poziomie jak grałem, to przez te około dziesięć sezonów mógłbym odłożyć tyle pieniędzy, że mając w perspektywie kolejne lata, nie musiałbym zbyt wiele robić. Wtedy były inne pieniądze. Generalnie nie były one wówczas wartością najistotniejszą. Dopiero w Stoczniowcu grałem zawodowo, wcześniej to były niewielkie stypendia. Wynagrodzenie było na poziomie średniej pensji absolwenta po szkole wyższej. Gwarantowały one spokojne przeżycie z rodziną miesiąca. Ale nie były to pieniądze, jak dziś na poziomie kontraktów, gdzie z całej kwoty na bieżące życie potrzebne jest około piętnastu procent. Poza tym teraz są menadżerowie, handlujący żywym towarem, dla których też są profity. My wtedy mieliśmy przede wszystkim cele sportowe i satysfakcję z osiąganych wyników. Też miarą naszej wartości była frekwencja na meczach.
- Nie mogę nie zapytać o Huberta Wagnera i dlaczego przypięto mu łatkę kata?
Waldemar Bartelik: To jest oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Kat oznacza jego sposób prowadzenia przygotowań do jakichkolwiek zawodów reprezentacyjnych. Były one intensywne, dziś już nie ma takiej formy. To były zajęcia motoryczne i kondycyjne. Ciężkie obozy... Biegi w lesie, biegi z pasami, ćwiczenia na siłowni... Wiązało się to z ogromnymi obciążeniami dla zawodników. Nie wszyscy byli w stanie temu sprostać. Zawsze mówił: „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”. Ale też dotyczyło to niezwykłej dyscypliny taktycznej w trakcie meczu. On znakomicie potrafił rozpracować nie tylko system gry całej drużyny, ale także poszczególnych zawodników. I ustawiał nas, dawał nam zadania, pod kątem gry przeciwnika. Ale jak ktoś nie realizował tego... To była sekunda. Jedno zagranie nie takie, jak chciał i już była zmiana, i wiązanka, że aż nie można powtórzyć.
- Przeskoczmy o ładnych kilka lat do przodu. Jak pan ocenia zmianę zasad gry w siatkówkę? Teraz jest zdecydowanie szybsza.
Waldemar Bartelik: Tak jak w życiu. Rutyna zabija zdolność do racjonalnego myślenia. Zmiana wynikała z tego, żeby uatrakcyjnić tę dyscyplinę. Ale czy dobrze, czy źle – nie ma odpowiedzi. Nie potrafię powiedzieć czy zmiana na zasadę co piłka, to punkt, wpłynęła na atrakcyjność, bo przecież reszta podstawowych rzeczy została taka sama. Wiadomo, jest inna technika, taktyka... Za moich czasów było inaczej. My byliśmy wyszkoleni wszechstronnie. Dziś jest specjalizacja, niewielu jest różnorodnych graczy. Nie chciałbym dyskredytować dzisiejszej siatkówki, ale twierdzę, że ta nasza była bardziej atrakcyjna dla koneserów dyscypliny. Była też bardziej subtelna. Teraz jest to gra dużo bardziej siłowa – w górę i gwóźdź.
- Co się stało, że mniej więcej dziesięć lat temu polska siatkówka zaczęła odbudowywać swoją siłę na arenie międzynarodowej?
Waldemar Bartelik: To jest taka sinusoida. W każdej dyscyplinie jest okres bessy i hossy. Poza tym też to wynika z systemu szkolenia. Sposób podejścia, metodologia treningu. Faktycznie. Zaczęło się być może od Janusza Biesiady, który kierując PZPS-em doprowadził do wzrostu zainteresowania siatkówką. Że ludzie znów zaczęli przychodzić na mecze. Liga Światowa, Mistrzostwa Europy. I mimo że wtedy ten poziom nie był jeszcze tak wysoki, to udało się upowszechnić tę dyscyplinę. Również sukcesy seniorskie zaczęły bazować na osiągnięciach juniorów. Udało się wprowadzić niemal całą młodą kadrę poziom wyżej. I ta droga jest kontynuowana. Wykorzystano szansę i dzięki temu nie schodzimy poniżej pewnego pułapu.
- Zamieniłby pan te lata kariery na ten jeden mecz, na Stadionie Narodowym, przed tym kilkudziesięciotysięcznym tłumem kibiców?
Waldemar Bartelik: Nie... Bo jakby pan usłyszał te cztery tysiące ludzi w tej kubaturowo niewielkiej hali, doping zgłodniałych dobrej siatkówki gdańskich kibiców, sądzę że był to porównywalny poziom emocji. A może i większy. Tym bardziej, że Gdańsk czekał na pierwszą ligę dwadzieścia lat. W moim odczuciu impreza na Narodowym miała wymiar komercyjny. To był show. Ci dżentelmeni na boisku byli tylko pewnym produktem. A tak naprawdę celem było stworzenie wydarzenia. Równie dobrze mogli tam zagrać koszykarze czy piłkarze ręczni. Oczywiście, dla zawodników jest to przeżycie. Ale nie przeceniałbym tego, jako najważniejsze wydarzenie. Jeśli ktoś to tak odczuł, to znaczy, że ma ubogie inne życie.
- Przewidywania. Jak pójdzie naszym siatkarzom na trwających właśnie mistrzostwach świata?
Waldemar Bartelik: Miernikiem nie może być pierwszy mecz. Serbowie przeszli obok, nie postawili żadnych warunków. W mojej ocenie dzisiaj tylko dwa zespoły mają większą wartość sportową od naszej drużyny. To są Brazylia i Rosja. Co nie oznacza, że nie mamy szans. Przy mobilizacji możemy ich pokonać. Oceniam szanse wysoko, tym bardziej, że grają u siebie, na pozytywnej presji. Myślę, że o złoto będziemy grali z Rosją lub Brazylią właśnie. To moje takie optymistyczne podejście. Tym bardziej, że wynik na tych mistrzostwach będzie bardzo ważny dla dalszego rozwoju siatkówki w naszym kraju.
- Na koniec proszę mi powiedzieć czy sport w jakimś stopniu pomógł panu w późniejszej pracy menadżerskiej – chociażby kwestia ukształtowania charakteru.
Waldemar Bartelik: Jeżeli ktoś osiągał sukcesy, to znaczy, że miał cechy charakteru, które mu w tym pomagały. Ja od małego, jak jeszcze biegałem po podwórku, to zawsze byłem przywódcą dzieci, później byłem w harcerstwie zastępowym, później kapitanem wszystkich drużyn... Urodziłem się z pewnymi cechami przywódczymi. Umiałem się komunikować z podwładnymi, że tak to ujmę (śmiech). Byłem bardzo rygorystyczny. Jednego mnie rzeczywiście sport nauczył, przyzwyczaił i chyba też ukształtował. Umiejętność radzenia sobie z porażkami. Były sytuacje na boisku, że przegrywaliśmy wygrane mecze. Dwie, trzy noce nieprzespane. Życie to nie jest bajka (śmiech). I później, w tej pracy menadżerskiej, gdzie jest dużo stresu, to faktycznie ta umiejętność przełykania goryczy porażki bardzo się przydała. Przyjąć ją, przeanalizować, zapomnieć i ruszyć do przodu. Chyba to jest najcenniejsza rzecz, którą wyniosłem ze sportu.
Rozmawiał Patryk Gochniewski
Zdjęcia z prywatnych zbiorów Waldemara Bartelika
- 08/09/2014 15:23 - Niechlubny rekord gdańskich żużlowców
- 07/09/2014 06:58 - 45-lecie AWFiS Gdańsk
- 06/09/2014 22:08 - Unibax - Renault Zdunek Wybrzeże LIVE - 74:16
- 06/09/2014 22:05 - Mecz przegranych
- 04/09/2014 21:50 - Sebastian Schwarz zamyka skład LOTOSU Trefla
- 04/09/2014 17:20 - Zaroślińska: Najlepszy wybór jaki mogłam zrobić
- 03/09/2014 17:10 - Lechia nie zagra z HSV
- 03/09/2014 16:19 - Składy na mecz w Toruniu
- 02/09/2014 14:26 - Znamy zwycięzców ENERGA Sailing Cup 2014
- 31/08/2014 17:28 - Lechia walcząca - oceny piłkarzy za mecz z Ruchem