Ludzie chcą małych ojczyzn

Drukuj

altWywiad z Krzysztofem Andruszkiewiczem, przewodniczącym Rady Miejskiej SLD w Gdańsku o przygotowaniach do wyborów samorządowych i prezydenckich rozmawia Maciej Ciemny.


- Czy jest już kandydat, który w wyborach samorządowych z ramienia SLD będzie ubiegał się o fotel prezydenta Gdańska?
Krzysztof Andruszkiewicz: Trwają rozmowy wewnątrzpartyjne, dość mocno zaangażowane. Dwie osoby mają poparcie swoich kół – Jarosław Szczukowski i Marek Formela. Dwie kadencje temu ten ostatni wszedł nawet do drugiej tury wyborów. Szukamy cały czas osoby, która mogłaby „pociągnąć” za sobą liczne grupy, które nadal nie mają swojego kandydata, nie tylko sympatyków lewicy. Zależy nam na kimś z doświadczeniem managerskim, zdobytym w sporcie bądź kulturze. Przy okazji muszę zdementować plotki, że kandydat będzie pochodził z Warszawy. Nie jest nam nikt stamtąd potrzebny. Mamy ludzi, którzy są w stanie wystartować, a ponadto znają problemy gdańszczan, są ludźmi stąd.


- Kiedy poznamy imię i nazwisko waszego kandydata?
Krzysztof Andruszkiewicz: Najprawdopodobniej pół roku przed wyborami. Gdzieś po świętach wielkanocnych. Wtedy rozpocznie się od razu intensywna kampania wyborcza. Wiadomo, że osłabnie ona nieco w okresie wakacyjnym, jednak i tak szykuje się na dość długą działalność. Na pewno nie będziemy stosować żadnych chwytów z czarnego PR-u wobec naszych przeciwników. Zależy nam, żeby zwyciężyć pozytywnym wizerunkiem i programem, z którym będą identyfikować się mieszkańcy.


- Czym będzie różnił się wasz program od obietnic innych komitetów wyborczych?

Krzysztof Andruszkiewicz: Nie wiem, czym będzie się różnił, wiem czym będzie się wyróżniał. W Gdańsku jest sześć okręgów wyborczych. W każdym aktywnie działają nasze koła. Właśnie ludzie skupiający się w nich uszczegółowiają ogólny program, dostosowując go do problemów i bolączek poszczególnych dzielnic. Chcemy, żeby nasze założenia dotyczyły codziennych trosk zwykłych ludzi. Nasi kandydaci na radnych nie mają posługiwać się zbędnymi frazesami, mają wiedzieć jak najlepiej pomóc swoim potencjalnym wyborcom. Ludzie dziś chcą swoich małych ojczyzn, miejsc, gdzie będą się czuli u siebie, dobrze i bezpiecznie. Nie można tego lekceważyć.


- Są już jakieś konkretne ustalenia?
Krzysztof Andruszkiewicz: Na przykład sprawa dzielnic położonych w górnym tarasie miasta. Za chwilę przyjdą roztopy, będą tam  z tym spore problemy. Wszystko spłynie wodą. Właśnie takim sytuacjom chcemy zapobiegać jak najskuteczniej.


- Czy jest możliwa szersza koalicja lewicowa, gdzie na wspólnej liście obok kandydatów SLD pojawią się również politycy innych partii?
Krzysztof Andruszkiewicz: Owszem taka koalicja jest możliwa, jest nawet przydatna. Trzeba zacząć jednak od szczebla wojewódzkiego, tu już trwają rozmowy. Dopiero potem zejdziemy na poziom wspólnego kandydata na prezydenta i wspólnych list do rad miejskich. Jest jednak jeden warunek. Poprzednie wybory pokazały, że szyld Lewica i Demokraci nie był zbyt dobrze rozpoznawalny. Tym razem, żeby uniknąć tego błędu, wszystko musi odbyć się pod patronem Sojuszu Lewicy Demokratycznej i tylko tak nasz komitet może się nazywać. Oprócz tego trwają rozmowy ze związkami zawodowymi i niektórymi stowarzyszeniami. Nie zapadły jeszcze żadne decyzje, wszystko jest jeszcze możliwe. Mamy nieco czasu.


- Umacnia się partyjny beton? Jolanta Banach (SDPL) mówi, że zaproszenie na konwencję Leszka Millera i Józefa Oleksego, a pominięcie Krzysztofa Janika, to znak, że umacnia się beton. Czy Sojusz zamyka się w sobie?
Krzysztof Andruszkiewicz: Byłem na tej konwencji. Nie jestem w stanie teraz sobie przypomnieć, czy był Krzysztof Janik. Jednak na pewno jest on stale zaangażowany w działalność SLD. Nie chodzi o to, czy umacnia się beton, czy wraca stare. Dla mnie najważniejszy jest fakt, że ludzie, między którymi kiedyś dochodziło do pewnych tarć i nieporozumień teraz potrafią ze sobą rozmawiać i podać sobie ręce. Myślę tu właśnie o Oleksym, Millerze i Kwaśniewskim. Ludzie się kłócą, ale nikogo nie można odrzucać. Każdy ma swoje żale, niektórzy odbyli już wystarczającą „karę”, ale o ich doświadczeniu nie należy zapominać. Z tego trzeba korzystać.


- Czy Jerzy Szmajdziński ma szansę na uzyskanie dwucyfrowego wyniku w wyborach prezydenckich?
Krzysztof Andruszkiewicz: Nad tym się nawet nie zastanawiamy. Po rezygnacji Tuska debatujemy nad tym, z kim Szmajdzińskiemu przyjdzie zmierzyć się w drugiej turze. Po decyzji premiera to wszystko nabiera innego znaczenia. Jeżeli Włodzimierz Cimoszewicz nie wystartuje, a nic tego nie zapowiada, to najprawdopodobniej właśnie nasz kandydat zbierze głosy wyborców Tuska, którzy nie będą chcieli ich oddać na innego kandydata Platformy. Dziś jest trzech pewnych kandydatów. Szmajdziński, Olechowski i Kaczyński. Bez Tuska wszyscy oni mają wyważone szanse. Będzie liczyć się program i praca – czyli jak najwięcej spotkań w terenie, na obszarze całego kraju i przekonywanie wyborców do siebie.


- Pisaliśmy niedawno o pomyśle nadania jednej z nowopowstających ulic imienia Mieczysława Jagielskiego. Wicepremiera, który w sierpniu 1980 roku podpisał z ramienia rządu porozumienia ze strajkującymi. Taka ulica jest potrzebna?
Krzysztof Andruszkiewicz: Nie uciekniemy od historii. W procesie przemian są osoby, które mimo, że nosiły legitymację partyjną mają spore zasługi dla budowania porozumienia, do tego grona należy Jagielski. Nie powinno mieć znaczenia, czy ktoś był członkiem PZPR-u, czy nie. Uogólnianie, że każdy w PZPR był zły jest kompletnym nonsensem. Do tej partii należało kiedyś dziesięć milionów osób, nie można ich wszystkich skreślać. Konsekwencje, na przykład odebranie emerytur i przywilejów, powinni ponosić tylko winni. Nie można stosować odpowiedzialności zbiorowej. Jagielski był rozpoznawalny, jest to w jakimś stopniu postać zasłużona. Jeżeli mieszkańcy ulicy, by chcieli, albo nie widzieliby przeciwwskazań, nie należy tego pomysłu lekceważyć.

Newer news items:
Older news items: