Pisałem niedawno, z pewną nieskrywaną nostalgią, o początkach nie tylko mojej samorządowej drogi, z pewnym zdumieniem konstatując po latach, że za najbardziej „ideową”, nie obarczoną partyjnymi i politycznymi podziałami uważam pierwszą kadencję demokratycznego samorządu, czyli lata 1990-1994. I to, pomimo tego, że wszyscy przecieraliśmy wtedy samorządowe szlaki, ucząc się sporo – niestety – głównie na własnych błędach. Wracam dziś do tego okresu już nie tylko z powodu nostalgicznych wspomnień, ale i wybranego przeze mnie tematu felietonu. Samorządy przez te ćwierć wieku znacznie nam się bowiem upartyjniły, a obowiązująca ordynacja wyborcza nawet wyraźnie preferuje silne lokalnymi strukturami komitety wyborcze, dysponujące też wystarczającymi środkami finansowymi. Z oczywistych powodów są to głównie miejscowe partyjne szeregi, ewentualnie lokalne komitety, związane z urzędującymi burmistrzami, prezydentami czy wójtami. Trudno z nimi konkurować w wyborczych wyścigach społecznym działaczom i ruchom obywatelskim, którzy zmuszeni są tworzyć takie struktury oraz komunikację z mieszkańcami od podstaw i samodzielnie szukać finansowania wszelkich pomysłów i kampanii. A urzędujący i zadomowieni w samorządowych administracyjnych strukturach włodarze bombardują mieszkańców darmowymi biuletynami, tekstami i programami sponsorowanymi w lokalnych mediach (i jak tu potem napisać coś negatywnego o tak „łaskawym Panu”? ), portalami informacyjnymi, finansowanymi z publicznych środków, indywidualnymi listami i mailami, zaproszeniami na darmowe koncerty, festyny i pikniki. Im bliżej wyborów, tym działania takie „gęstnieją”.
Nie jestem wcale zdziwiony opowieścią jednego z znanych i rozpoznawalnych pasjonatów sztuki i kultury (przemilczę jego nazwisko, aby mu nie przypadkiem nie zaszkodzić), który przez pięć lat prowadził w jednym z pomorskich miast, niezbyt odległym od Trójmiasta, doskonale funkcjonujące centrum artystyczne, którym lokalny włodarz nie tylko przez te lata za bardzo się nie interesował, ale wręcz zachłannie i zazdrośnie patrzył na pozyskane przez niego dodatkowe środki na kolejne atrakcyjne wydarzenia. W roku wyborczym prezydent nagłe zapragnął być szczodry wobec tej placówki, zwiększając jej dotychczasowy budżet o kilkaset tysięcy złotych. Był tylko jeden zasadniczy warunek: wiecie, rozumiecie, wybory się zbliżają, to zrobicie tu na ryneczku serię bezpłatnych koncertów i innych wydarzeń dla moich wyborców. Terminy uzgodni Pan osobiście ze mną, bo ja za każdym razem muszę się tam pokazać, otworzyć, wręczyć, powiedzieć dobre słowo do ludu. No, chyba nie muszę Panu tłumaczyć, o co gramy? Żałuję, że nie mogłem zobaczyć zdziwionej miny takiego prezydenta, któremu dyrektor lokalnego centrum z oburzeniem odmówił, rzucając papierami i odchodząc. I jestem pewny, że do dzisiaj nie może zrozumieć, dlaczego dyrektor tak się oburzył. Bo przecież to normalna, wyborcza praktyka? Widocznie frajer jakiś, który nie rozumie, że cel uświęca środki. A ja myślę, że takiego „wariata” mieszkańcy tego pięknego miasteczka powinni wręcz jakoś uhonorować, bo jego gest przynosi naiwną wiarę, że nie wszystko jest na sprzedaż i nie każdego można kupić. Tylko ilu takich odważnych znajdziemy w samorządowych instytucjach, zwłaszcza przed kolejnymi wyborami.
Te przydługi wywód był mi niezbędny, aby dojść do konstatacji, że jednym z największych sukcesów ustrojowej transformacji jest obywatelska aktywność, przybierająca rozmaite formy. Jedną z nich jest zaangażowanie mieszkańców w działania lokalnych stowarzyszeń, fundacji i ruchów. W Sopocie jest oficjalnie zarejestrowanych 385 organizacji pozarządowych, działających na wszystkich możliwych polach: społecznym, artystycznym, sportowym, medycznym, aktywizującym zawodowo itp.. 119 z nich wzięło w ubiegłym roku udział w sopockich konkursach grantowych, składając swoje oferty. Ta aktywność jak najlepiej świadczy o samych sopocianach, którzy potrafią się tak sprawnie organizować wokół ważnych celów i pomysłów. Ci beneficjenci nie mają powodu narzekać (a nawet jeśli mają, to im po prostu nie wypada, bo szybko popadną w niełaskę). Miasto słusznie taką współpracą się chwali, choć przecież zdecydowana większość tych organizacji działa sobie na własną rękę bez jakiejkolwiek miejskiej pomocy. Trudno zadowolić wszystkich, zwłaszcza że część z nich zachowuje się jakoś dziwnie nieracjonalnie: krytykuje, wytyka, zadaje niewygodne pytania, domaga się jawności, organizuje protesty, pikiety, wytyka ewidentne zaniedbania.
No, może i w nazwie mają one nawet jakąś formułę społeczno-obywatelską, ale przecież to ewidentne warcholstwo, za którym na pewno stoją jakieś brudne intencje politycznych wrogów! Kto nie z nami, ten jest przeciw nam!
Wojciech Fułek
- 24/04/2017 07:43 - Latarką w półmrok: Tusk emeryt ekskluzywny
- 20/04/2017 13:59 - Sopockie co nieco: Bob Budowniczy
- 19/04/2017 20:45 - Artur S. Górski: 7.30 Pendolino do prezydentury
- 11/04/2017 07:52 - Latarką w półmrok: Kurator szkoli prezydenta
- 08/04/2017 10:23 - Akapit wydawcy: Zdrowa pensja
- 05/04/2017 19:33 - Akapit wydawcy: Los człowieka bez partii
- 05/04/2017 19:30 - Franciszek Potulski: Szara płotka
- 30/03/2017 19:09 - Latarką w półmrok: Korol na mieliźnie
- 30/03/2017 19:06 - Sopockie co nieco: Panika w samorządach?
- 16/03/2017 08:16 - Akapit wydawcy: Rzeź gdańskich baranów